Recenzja książki Henryka Kyca „Moje Łęki Dukielskie na przestrzeni dziejów”

Tytuł książki wiele o niej mówi!

Książka Henryka Kyca „Moje Łęki Dukielskie na przestrzeni dziejów” nie jest monografią na którą czekaliśmy. Nie jest nawet obiektywną historią Łęk Dukielskich. Jest tendencyjną propagandową opowieścią o Łękach widzianych oczami Henryka Kyca. Opowieścią nie tylko nieobiektywną, ale pełną złośliwości o ludziach, których autor przecież spotyka na co dzień i ich przodkach. To nie jest w porządku, że Henryk Kyc wykorzystuje nie tylko łamy książki, ale i publiczne pieniądze, aby tak krzywdzić sąsiadów tylko dlatego, że chodzą do innego kościoła. W bibliografii brak nawet monografii parafii polskokatolickiej, wydanej rok temu. Jest za to opis wydarzeń, które zaistniały przed kościołem rzymskokatolickim już po wydaniu publikacji. To oczywiste kuriozum pisać o czymś, że się już wydarzyło jeszcze zanim się wydarzyło. Takie cuda mogą się zdarzyć chyba tylko u autora książki! Czy powinnam się do tego poziomu zniżać i publicznie polemizować z taką wizją Łęk przedstawioną przez autora, którego broni fakt, że jako amator nie zna historycznego warsztatu?

Skoro jednak przeczytałam tę książkę i to bardzo dokładnie, to postanowiłam udostępnić moją opinię. Opinię, którą przedyskutowałam z kilkoma historykami, także tymi pochodzącymi z Łęk, przeanalizowałam podczas kilku nieprzespanych nocy, bo chciałam zrozumieć autora i jego motywy wydania tak nieobiektywnej książki. Zwłaszcza że autor wykonał mrówczą pracę przy zbieraniu materiałów. Jak sam napisał, zbierał materiały przez piętnaście lat, nagrywał wywiady ze starszymi mieszkańcami Łęk, których już dzisiaj nie ma wśród nas, a potem musiał to wszystko spisać. To naprawdę żmudna praca. I choćby z tego powodu zasłużył na pochwałę. Po wnikliwej lekturze książki o mojej rodzinnej miejscowości mogę napisać, że Henrykowi Kycowi z tego powodu taka pochwała się należy. Ale poprzez tendencyjne teksty dopisane w ostatniej chwili, jakby na czyjeś życzenie, Kyc całkowicie zepsuł swoje dzieło i zasłużył na ostrą krytykę.

Jednoznaczna ocena książki jest trudna!

Nie mam wątpliwości, że autor zdawał sobie sprawę z tego, iż jest w książce nieobiektywny. Świadczy o tym przede wszystkim dodatek do tytułu „Moje”… Łęki Dukielskie, który dopisał w ostatniej chwili. Autor już we wstępie zastrzegł, że nie zamierzał prowadzić badań historycznych, bo nie to było jego celem. Przyznał również, że nie unikał także, cytuję: różnych interpretacji, oceny wydarzeń, które będą wydawać się Czytelnikowi sprzeczne na różnych kartach. Pozostawiłem je w opracowaniu celowo, aby stanowiły podstawę do dalszych poszukiwań czy też oceny czytających. Trudno mi zrozumieć tę wypowiedź, bo autor rzetelnej monografii, jaką miała być książka Henryka Kyca o Łękach, nie powinien oceniać, ale przedstawiać jedynie fakty, dokumenty, argumenty stron, na podstawie których czytelnik sam wyrabia sobie opinię o wydarzeniu. Ale znowu wytłumaczeniem jest dodatek do tytułu: „Moje”. Osoby, które przeczytały książkę Kyca podpowiadały, abym recenzję zaczęła właśnie od tego, iż tytuł książki wiele o niej mówi!

Kilka rozdziałów książki znałam jeszcze 2-3 lata przed publikacją. Byłam nimi zbudowana, dlatego bardzo czekałam na ukazanie się książki. Autor dzielił się jej fragmentami, jeszcze kilka miesięcy przed wydaniem dyskutował o swoim przyszłym dziele na spotkaniach Koła Miłośników Historii Łęk Dukielskich. A potem zamilkł. Mimo nalegań nie zgodził się na zorganizowanie promocji dzieła. Jednak wierzyłam, że napisze monografię Łęk zgodnie ze sztuką pisania tego typu książek. Pierwszym dla mnie zaskoczeniem był właśnie tytuł z dopiskiem „Moje”. Bo to już był sygnał, że nie mam przed sobą obiektywnej, rzetelnej monografii miejscowości, na jaką czekałam i o jakiej mówił autor, przygotowując publikację do druku. O tym, że autor zdanie zmienił w ostatniej chwili świadczy choćby pozostawienie w kilku miejscach określenia „monografia”. Nie zdążył już poprawić? Przeoczył? Np. na str. 84 czytamy: „Do tematu dalszej działalności ludowców powrócimy na innych kartach monografii”, podobne określenia spotykamy na stronach 411, 630. Ale nie tylko to.

Jestem przekonana, że jeszcze rok temu Kyc napisałby swoją książkę zupełnie inaczej. Dzisiaj wielu Czytelników odnosi wrażenie, że autor naniósł poprawki w książce (w ostatniej chwili, jak wspomniałam wyżej) pod wpływem osoby trzeciej po to, aby zrealizować trzy cele. Pierwszy – by umniejszyć rolę ruchu ludowego, który w dwudziestoleciu międzywojennym miał w Łękach wielu zwolenników. Więcej: w mojej ocenie autor napisał paszkwil na ruch ludowy. Drugi – aby nieobiektywnie przedstawić kościół polskokatolicki. Trzecim celem była gloryfikacja żołnierzy wyklętych, choć daje się odczuć powściągliwość autora, któremu na pełną gloryfikację nie pozwalają przedstawione fakty.

Właśnie fakty byłyby największym atutem autora. Niestety, kilka ewidentnie i stronniczo przemilczał, a kilka innych opatrzył tak natrętnym, nachalnym, propagandowym i nieobiektywnym komentarzem, że tych fragmentów nie sposób spokojnie czytać. To są te fragmenty, w których autor nie kryje swojej niechęci do mieszkańców związanych z kościołem polskokatolickim i ruchem ludowym. Zanim jednak przejdę do tych rozdziałów napiszę o tych naprawdę cennych i ciekawych, które przedstawiają organizacje oraz inwestycje w Łękach, dokumentujące pracowitość i zapobiegliwość naszych ojców i dziadków, tak przed, jak i po II wojnie światowej.

Autor napisał je z rozmachem i z humorem, obficie cytując dokumenty i wypowiedzi świadków!

Czyta się je naprawdę z zapartym tchem. Czytelnicy, z którymi dyskutowałam o książce, podkreślają, że także opisując folklor, zwyczaje, czyli to co lubi i czym się zajmuje, Kyc naprawdę zrobił to dobrze. Chodzi o „opis legend, zabobonów łęckich, tych opowieści, które dziadkowie opowiadali wnukom, a te później bały się same wyjść na pole do przysłowiowego wychodka” – napisał mi jeden z czytelników. Nie do końca podzielam tę opinię, choć również uważam, że te opisy są bardzo cenne, tyle że łęckich jest tam mało. Kyc ciągle powołuje się na znane już opracowania, w tym na książkę Romana Pelczara o Krościenku Wyżnym i cytuje ją obficie. W którymś momencie już nie wiem, czy to Kyc pisze o Łękach czy o Łękach pisze Pelczar.

Cenną informacją, jaką przeczytamy w książce, jest znalezisko wyrobów krzemiennych odkrytych w latach 50 ubiegłego stulecia na łęckich polach między Pałacówką a Zapłociami. Według archeologów stanowisko to jest wyjątkowe, „albowiem są to jedne z najwcześniejszych śladów zasiedlenia ziem południowo-wschodniej Polski. To świadczy o tym, że pierwsze pojawienie się człowieka w Łękach miało miejsce około 40 000 lat p.n.e. w czasie trwania tzw. zlodowacenia Wisły”.

Przy okazji nadmienię, że eksponaty szczęśliwie przechował Bronisław Węgrzyn, długoletni kierownik szkoły w Łękach, a jego syn Stanisław przekazał je Henrykowi Kycowi. I pewnie leżałyby zapomniane w utworzonym przez niego Muzeum Wsi w Łękach, gdybym nie zaprosiła do prac Koła Miłośników Historii Łęk Dukielskich dra Wojciecha Pasterkiewicza, archeologa, który zajął się profesjonalną ich oceną.

Właśnie takich perełek historycznych z dawnych czasów brakuje mi w książce. Z czasów sprzed I wojny światowej praktycznie nie ma w książce żadnych nowych dokumentów, tylko te ogólnie znane. Zabrakło nawet najważniejszego dokumentu z 1366 roku, który jak dotąd jest jedynym świadectwem istnienia Łęk 650 lat temu. Choć ów cenny dokument od lat jest dostępny w Ossolineum.

Wydawnictwo sprawia wrażenie monumentalnej monografii!

Książka została wydana z rozmachem przez Gminę Dukla w ramach Biblioteki Dukielskiej. Od strony edytorskiej, wizualnej, wydawnictwo sprawia wrażenie monumentalnej monografii, z ładną okładką. Szkoda jednak, że nie podano na stronie redakcyjnej ani recenzentów, ani redaktorów, co jest dla mnie rzeczą zadziwiającą. Każde ceniące się wydawnictwo zabiega o dobre nazwiska i dba o to, aby recenzenci byli wsparciem dla autora. Tymczasem nie tylko ja odniosłam wrażenie, ale i wielu Czytelników, że autor nie ogarnia tematu i że nikt go nie wsparł choćby przy koncepcji, ale także przy konstrukcji książki. Bo właśnie konstrukcja książki jest bardzo niespójna. Rozdziały są nierówne, niektóre nieźle opracowane źródłowo, w innych autor tylko naszkicował problem, a jeszcze inne są zbiorem luźnych uwag. Z niektórych rozdziałów można było zrezygnować, bo nie wnoszą niczego “łęckiego”. Tak jest w przypadku np. dużej części etnografii, w której autor omawia to, co mówi dotychczasowa regionalna bibliografia w szerokim ujęciu.

Można było sobie darować także duże fragmenty ogólnie znanej i dostępnej literatury z czasów drugiej wojny światowej i po wojnie. Czytelnicy mówili mi, że w tej części książki z ołówkiem w ręku „wyławiali” tekst o Łękach, w gąszczu opisywanej historii nawet nie regionu, czy Polski, ale historii globalnej, która w zamyśle autora miała zapewne pomóc zrozumieć to, co wydarzyło się w Łękach. A przecież powinno być odwrotnie: to opisywane zdarzenia w najbliższej okolicy powinny pomóc czytelnikowi zrozumieć procesy i wydarzenia historyczne w wymiarze globalnym. Te ostatnie owszem, powinny przewijać się na łamach książki, ale na drugim planie.

Jeden z historyków regionalnych pragnący zachować anonimowość uważa, że nierówności w książce wynikają z braku merytorycznego przygotowania autora, który zastosował się do zasady, że pisze co ma, bo nie umie wyszukać ze swoich zbiorów tych fragmentów, które nadają opowieści autorską świadomość. „Częsta przypadłość amatorów” – napisał ów historyk.

Brak redaktora i zapewne korektora (też nie ma jego nazwiska) wyjaśnia, ale oczywiście nie tłumaczy także liczne wpadki językowe i literówki. Książka została też niezbyt starannie wydrukowana, ponieważ wiele egzemplarzy, w tym mój, jest wybrakowany, z kilkoma pustymi kartkami.

Tego w książce zabrakło!

Henryk Kyc kompletnie zignorował genealogię, czym rozczarował wielu łęczan. Zwłaszcza, że wstawił do książki rozdział, który szumnie nazwał „Łęczanie – Rody”, a w nim niemal nic nie zamieścił. Nie ma genealogicznych powiązań, owego pokoleniowego spoiwa, które łączy potomków z rodu Czajkowskich, Jastrzębskich, Wierdaków, Krężałków, etc z przodkami. Szkoda. Jedynie jedna gałąź rodu Zborowskich jest przedstawiona, ale nie przez Kyca, tylko przez Macieja Zborowskiego, który nawiasem mówiąc jest zaskoczony tym, iż jego tekst nie został przez Kyca zredagowany i powiązany z opisem innych rodzin. Rozumiem, że nie o wszystkich sposób napisać, ale skoro już się o kimś pisze, to dobrze byłoby te powiązania rodzinne zaznaczyć.

Brak w książce informacji o rodakach, którzy w okresie międzywojennym jak i wcześniej wyszli w świat zdobywając wiedzę i wykształcenie. Po przeczytaniu książki mam wrażenie, że przed wojną nie było w Łękach ani wojskowych, ani nauczycieli, ani urzędników. Podobnie została potraktowana emigracja młodych do miast po drugiej wojnie światowej, a przecież nie była dziełem przypadku. Przed młodymi ludźmi otworzyła się perspektywa awansu życiowego i zdobycia wiedzy, o której ich przodkowie mogli jedynie pomarzyć.

Jakoś uznania w oczach Kyca nie dostąpił św. Jan Kanty, przedwojenny patron szkoły, choć ówczesna młodzież corocznie, 20 października, obchodziła uroczyście dzień swojego patrona o czym donosi Kronika Szkolna. Ale o tym w książce nie ma ani jednego słowa. W Dukli o nim nie zapomniano i o popularnym wówczas patronie wielu szkół, w tym także w Dukli, wspomniano w wydanym ostatnio 7 tomie „Krosno. Studia z dziejów miasta i regionu”. O tyle to dziwne, że Kyc wspomniał o uroczystościach szkolnych związanych z imieninami marszałka Piłsudskiego.

O emigracji napisał niewiele, nie zauważył i nie docenił także jej roli w kształtowaniu się myśli społecznej wśród łęczan, którzy tak mocno poparli ruch ludowy i utworzenie parafii polskokatolickiej. A przecież łęczanie, którzy wyemigrowali do USA za chlebem, stykali się tam z różnymi kościołami i wyznaniami, niektórzy już tam należeli do kościoła polskokatolickiego. To oni słali do Łęk paczki z książkami po polsku, które były masowo czytane w Łękach. Na przykład dwie paczki trafiły do Łęk w latach 1924-1925. Z przekazów wiemy, że odbierał je między innymi Jan Jastrzębski. Wśród przysłanych książek były takie, jak „Grzechy rzymskich papieży”, „Święta inkwizycja”. Tę ostatnią, jak i kilka innych, miał w swojej biblioteczce Jan Gniady, najbardziej znany obecnie łęcki żołnierz wyklęty, późniejszy Świadek Jehowy. W jednej paczce była również książka napisana przez C.T. Russela (rok wydania 1923) tego samego, który dał podwaliny pod ruch Badaczy Pisma Świętego, a później Świadków Jehowy. Książka ta jest obecnie w Izbie Pamięci utworzonej przy kościele polskokatolickim w Łękach Dukielskich.

Książki te znał dobrze m. in. Leon Wierdak. Przez jakiś czas niektóre z nich, wypożyczone od niego, albo od Jana Gniadego, znajdowały się także w naszej rodzinnej bibliotece. Leon Wierdak niestety utracił wszelkie dokumenty archiwalne podczas przeszukiwań i aresztowania go przez UB z powodu działalności w PSL Mikołajczyka.

Jaka atmosfera panowała wówczas w Łękach opisuje zdarzenie, które znam z przekazu Antoniny z Wierdaków Zborowskiej, kuzynki Leona Wierdaka. Otóż jeden z nauczycieli dał jej w 1923 roku do przeczytania książkę „Żyd wieczny tułacz”, która do dzisiaj zachowała się w rodzinnych zbiorach. Powiedział jej, że książka przyszła z Ameryki i poprosił, aby nie mówiła nikomu, że ją ma, „bo jak się ksiądz dowie to ją wyklnie z kościoła”. Czternastoletnia wówczas Antonina, która pasjami czytała książki, tę czytała nawet przy księżycu w wielkiej tajemnicy. Po jej lekturze, jak mówiła, była w szoku.

Odautorska interpretacja zdarzeń i dokumentów zdumiewa nieobiektywnością!

To są te fragmenty, w których autor przedstawia fakty, po czym nieudolnie stara się je skomentować w zupełnie innym świetle. Jako przykład przywołajmy postać księdza Wilhelma Żywickiego z Kobylan, którego wielu łęczan obarcza odpowiedzialnością za rozłam w parafii, a jego zachowanie za przyczynę powstania kościoła polskokatolickiego w Łękach w 1925 roku. Henryk Kyc próbuje bronić księdza Żywickiego, wybielając i tłumacząc jego zachowanie, choć z drugiej strony przytacza wypowiedzi wiernych, które jednoznacznie negatywnie charakteryzują księdza. Splendoru nie dodają księdzu Żywickiemu sprawy sądowe, o których także autor książki wspomina. Choćby z tego powodu próba obrony księdza Żywickiego jest nieudolna, bo nikt o sercu anioła nie włóczy się po sądach w sporze z chłopem o miedzę. Zresztą wystarczy zapytać starszych łęczan, co mają do powiedzenia o tym „pańskim księdzu”.

Inny historyk powiązany rodzinnie z Łękami, także pragnący zachować anonimowość, bardzo celnie do mnie napisał po lekturze książki Kyca: „Powstanie kościoła polskokatolickiego akurat w Łękach nie było przypadkowe, złożyło się przecież na to kilka czynników. Wśród najważniejszych wymienić trzeba faktycznie rolę ruchu ludowego, emigrację, być może obecność protestantów w przeszłości, których „duch” pewnie unosił się nad Łękami jeszcze w XX wieku. Była też i rola ks. Żywickiego. Trzeba tylko zadać sobie pytanie, jakie były proporcje tych elementów? Łatwo prześledzić to na podstawie jednego problemu: ruch ludowy działał przecież w innych miejscowościach, Stapiński jeździł i agitował także po innych wsiach, więc dlaczego akurat w Łękach powiązał się on z narodowcami (czyli polskokatolikami)? W innych miejscach też mieszkali ludzie, którzy byli na emigracji, spotkali się z przedstawicielami różnych wyznań. Może to właśnie ksiądz Żywicki wniósł ten największy wkład”.

Również uważam, że osoba księdza Żywickiego odegrała istotną rolę w powstaniu kościoła polskokatolickiego w Łękach. Ale przyczyniły się do tego także antagonizm panujący pomiędzy Łękami i Kobylanami (łęczanie czuli się dyskryminowani), jak i twardy charakter naszych przodków, którzy nie godzili się na zastany porządek społeczny, w którym byli obywatelami drugiej kategorii, nie akceptowali zakazów i nakazów narzucanych im przez proboszcza. Dobrym tego przykładem jest list napisany do „Przyjaciela Ludu” przez łęczanina (str. 100), który skarży się na księdza Żywickiego, ponieważ ten odmówił mu ogłoszenia zapowiedzi. Powód: za to, że ten młody człowiek czytał „Przyjaciela Ludu”. Kyc nazywa ten list paszkwilem. Na jakiej podstawie? List nie jest anonimem, autor podpisał się pełnym imieniem i nazwiskiem, przedstawił rzeczowo fakty i to ma być paszkwil?

Mojemu dziadkowi (Antoni Zborowski) autor poświęcił aż 10 stron. Napisał o nim rzeczowo i obiektywnie, choć momentami zachwyt autora działalnością mojego dziadka zamienia się w niepotrzebną laurkę. Stąd moje zdziwienie, że na kolejnych stronach Kyc przedstawił ruch ludowy, w którym mój dziadek przecież działał, w bardzo negatywnym świetle. Powód: bo ruch ludowy był antyklerykalny. Właściwie to jedyny argument Kyca, bo nawet fakty, które przytacza, bronią ludowców. Na dodatek sam na kolejnych stronach ceni ich samodzielność działania. Ale najbardziej drażni autora to, że ludowcy otwarcie krytykowali wszelkie przejawy sojuszu ołtarza z tronem i nie zamierzali się podporządkować, np. miejscowym proboszczom.

Spostponował postać działacza ludowego Jana Stapińskiego do tego stopnia, że nie wierzyłam własnym oczom, co czytam. Oczywiście żadna postać nie jest kryształowa, ale Kyc z bogatej i pięknej biografii Stapińskiego wybrał wyłącznie negatywy. Chyba przez przypadek nie dostało się księdzu Stanisławowi Stojałowskiemu, który miał wielki wpływ na rozwój sytuacji w Łękach, ponieważ bywał tu niejednokrotnie, o czym wiem z rodzinnych przekazów. Sam Kyc przyznaje, że pod wpływem Stojałowskiego był ksiądz Kruszyna z Kobylan, ten sam, który propagował Wieńca i Pszczółkę, organizował szkoły, czytelnictwo ludowe. Wtedy chłopi jakoś nie byli antyklerykalni, nie mieli potrzeby buntować się masowo przeciwko księdzu Kruszynie, bo ich rozumiał, wspierał i uczył. Tak, jak ksiądz Stojałowski, który organizował wiece i mówił chłopom o przysługujących im prawach obywatelskich. Za to niejednokrotnie lądował w więzieniu, był nękany, aż w końcu ekskomunikowany w 1896 roku, a rok wcześniej ogłoszono z ambon zakaz czytania wydawanych przez niego Wieńca i Pszczółki.

Gdybym chciała przedstawić ks. Stojałowskiego w złym świetle, tak jak Kyc przedstawił Stapińskiego, zacytowałabym tylko harabiego Kazimierza Chłędowskiego z pobliskiego Wietrzna, który w niewyszukanych słowach, „iście po wielkopańsku” szkalował ks. Stojałowskiego. Ale moja prababcia, Regina z Czajkowskich Barylina znała ks. Stojałowskiego i przekazała swojemu wnukowi, a mojemu ojcu, zupełnie inny obraz duchownego.

Autor książki tak wcielił się w obrońcę Kościoła, który w tych czasach wspierał przecież ziemiaństwo, a nie chłopów, że napisał nawet osobny, bardzo krótki, według mnie kuriozalny i zupełnie zbędny rozdział zatytułowany „Antyklerykalizm” (str. 89). Warto przytoczyć osobliwy fragment: „Antyklerykalizm wyrasta z wrogości do ludzi Kościoła za to, że istnieją oraz do Kościoła jako takiego. /…/ Przeciwnik hierarchii kościelnej poczułby się zaspokojony w swoich żądaniach dopiero, gdyby religia zniknęła z tego świata. Jeżeli Kościół – co niestety się zdarza – ustąpi w jakiejś kwestii przed krytyką antyklerykałów, ci natychmiast wyciągają nowy pretekst, by judzić przeciwko niemu”.

Zdumiona taką definicją zaglądnęłam do encyklopedii PWN, gdzie czytam: Antyklerykalizm w potocznym rozumieniu postawa niechęci, czasami przechodzącej we wrogość, wobec zbytniego zaangażowania kleru (zwłaszcza katolickiego) w życie polityczno-społeczne, motywowana obawą przed przekształceniem systemu państwowego w system teokratyczny (państwo wyznaniowe); liberalny ruch polityczno-intelektualny, którego celem jest zmniejszenie wpływu kleru i instytucji religijnych na życie publiczne; u jego podłoża leży pojmowanie jednostki ludzkiej jako wolnej i niepodlegającej kontroli, również w sferze religijnej (obyczajowej);

Także w innych źródłach nie znalazłam potwierdzenia, że „antyklerykalizm wyrasta z wrogości do ludzi Kościoła za to, że istnieją oraz do Kościoła jako takiego”. Wszędzie czytam, że jest to „ideologia społeczno-polityczna i postawa życiowa wyrażająca się w niechętnym lub wrogim stosunku do udziału kleru w życiu społecznym i politycznym” (Wikipedia).

Encyklopedia Onetu Wiem podaje: „W Polsce istniał w XIX w. tzw. antyklerykalizm „chłopski”, najsilniejszy w Galicji, gdzie związany z ziemiaństwem kler występował przeciwko rosnącej samodzielności politycznej chłopów. W okresie II RP widoczny był również w pewnych kręgach inteligenckich, literackich i artystycznych”.

Kyc wymyślił więc swoją własną formułkę określającą antyklerykalizm na własne potrzeby. W końcu to są jego Łęki, to jego książka, więc może pisać, co chce. Może także kłamać i obrażać łęczan i ich przodków. Posunął się nawet do tego, że zrobił z łęckich ludowców i polskokatolików ludzi walczących z Bogiem, a czytający „Przyjaciela Ludu” to dla Kyca „osobnicy” (str. 99).   Do swojej prywatnej walki światopoglądowej wykorzystał nie tylko łamy publikacji, ale i publiczne pieniądze. Przyjął język komuny, którzy o ludowcach mówili „szubrawcy” czy „naganiacze”, bo tak ich skrzętnie cytuje w rozdziale „Ludowcy w Krośnieńskiem” (str. 620).

Największą stronniczością autor popisał się w rozdziale o historii kościoła polskokatolickiego!

Opisując okoliczności jego powstania znowu krzywdzi osoby z nim związane w przeszłości, jak i obecnych parafian. Na przykład oskarża ich o to, że przyczynili się do stagnacji w Łękach. Tyle że fakty, które podaje, świadczą o czymś zupełnie odwrotnym. Nie było komitetu w Łękach, począwszy od budowy szkoły, poprzez budowę domu ludowego, ośrodka zdrowia, drogi, etc. aby obok siebie nie zasiadali rzymskokatolicy z polskokatolikami, a nawet przedstawiciele Świadków Jehowy. To świadczy o tym, że WSZYSCY budowali naszą małą ojczyznę. Czy naprawdę – według Kyca – nie zasłużyli na szacunek?

W innym miejscu napisał, że nawet księża z kościoła polskokatolickiego wychodzili ze społecznymi inicjatywami i wszyscy wspólnie je realizowali. I takie konkretne przykłady Kyc podaje. Znamienny jest też fragment, w którym autor opisuje księdza z kościoła polskokatolickiego, który ziołami leczył ludzi, jak ujął, „niezależnie od wyznania”. To zachowanie księdza było zapewne dla Kyca tak niecodzienne, że musiał to podkreślić. No cóż, każdy myśli podług siebie, a ksiądz zachowywał się zwyczajnie po ludzku, nie dzieląc mieszkańców na swoich i tamtych. Dobrze byłoby, aby z tego przykładu skorzystał sam autor książki i nie dzielił słowami łęckiego społeczeństwa. Bo to nieprzyzwoite, nieuczciwe i nieetyczne.

Sprawa wiary, kościołów, wyznań to bardzo drażliwy temat, bardzo osobisty, dlatego tak ważna była wyważona i obiektywna publikacja. Niestety, łęczanie otrzymali od autora zakłamaną historię Łęk. I nie jest to tylko moja opinia. Pisząc tę recenzję wsparłam się ocenami kilku historyków mniej lub bardziej związanych z Łękami, których obiektywizm i rzeczowość szczególnie cenię. Wszyscy podkreślali stronniczość autora. Stronniczość – raz jeszcze podkreślam – krzywdzącą i niepotrzebną, a przede wszystkim nieodpowiedzialną.

Kolejnym przykładem stronniczości Kyca jest fakt, że nie wspomniał słowem o monografii kościoła polskokatolickiego, napisanej przez księdza Romana Jagiełło, ani o Izbie Pamięci, która została utworzona w 90. rocznicę powstania tego kościoła. Za to Izbą Pamięci – zapewne przez „przypadek” nazywa swoje Muzeum Wsi.

Raz tylko wspomniał o ks. Alojzym, poprzednim proboszczu parafii rzymskokatolickiej, jakże sympatycznie w Łękach wspominanym. Ale Kyc tego nie zauważa, nie napisał nic o tym, że tyle było za niego wydarzeń ekumenicznych. Choć na stronie internetowej prowadzonej przez samego Henryka Kyca wciąż możemy przeczytać napisany przez niego znamienny opis z tych czasów: „Tak rozpoczęty dialog ekumeniczny trwa i rozwija się do dnia dzisiejszego, w postaci wspólnych modlitw podczas „Tygodnia powszechnej modlitwy o jedność chrześcijan”, który co roku odbywa się  w dniach od 18 do 25 stycznia. Wydaje się, że nie powtórzy się już nigdy sytuacja, jaka miała miejsce na przełomie lat 50 – tych i 60 – tych, kiedy jeden z księży rzymskokatolickich sformułował „siedem przykazań”, których przestrzegania wymagał od swoich wiernych. /…/ jak powiedział w swoim kazaniu ks. Alojzy Szwed (proboszcz parafii rzymskokatolickiej), w czasie „Tygodnia modlitw o jedność chrześcijan”: „Zawsze bolesny podział, jest przykrym owocem działania dwóch stron. Nie chodzi, aby rozdrapywać rany – bo to nie jest wskazane. Nie wolno się już nawzajem oskarżać, winniśmy raczej prosić o przebaczenie i dążyć do delikatnej, wymagającej wielkiej cierpliwości współpracy”. I oby to przesłanie przyświecało kolejnym pokoleniom, zapisującym następne karty historii obu Kościołów”. Więcej na stronie:

http://www.stowlekidukielskie.dukla.org/Historia%20wsi/Historia%20wsi%20-%20Koscioly%20PNKK.htm

Niewiele czasu upłynęło i Henryk Kyc zignorował to piękne przesłanie poprzedniego swojego proboszcza i napisał książkę, która nie jest pozytywnym wkładem w ten ekumeniczny dialog.

Żołnierze wyklęci i PRL

Rozdziały o ruchu konspiracyjnym w II wojnie światowej i czas PRL-u jest mi najtrudniej recenzować, ponieważ nie są to moje ulubione okresy historyczne. Wiem tylko, że jeszcze kilka miesięcy przed ukazaniem się dzieła Henryk Kyc miał negatywny stosunek choćby do żołnierzy wyklętych. Częściowo wynikało to zapewne z jego niewiedzy o tym zagadnieniu. Bo rzeczywiście, w świetle dokumentów, które ostatnio się pojawiają, Łęki zajmowały szczególne miejsce w strukturze konspiracyjnej organizacji. To tutaj powstały dwa oddziały partyzanckie wspierane przez mieszkańców naszej miejscowości, istniała szkoła podchorążówka. I znowu podając nazwiska, Kyc musiał wymienić wielu polskokatolików, którzy także działali w konspiracji.

Kyc chwali także postawę Józefa Kołacza, sołtysa z trudnych wojennych czasów, który jednak nie u wszystkich łęczan zapisał się tak kryształowo, jak przedstawia go autor. Niektórzy mieszkańcy Łęk są oburzeni, że upamiętniono go na obelisku. Nie potrafię się odnieść do tych zarzutów, ponieważ najpierw należałoby je wnikliwie zbadać. Tymczasem ci, którzy mogliby jeszcze coś powiedzieć, boją się mówić, zszokowani tym, że Kyc opisuje ten trudny czas podając pełne nazwiska.

Z przekazów mojej rodziny sołtys Kołacz zapisał się pozytywnie. Na pewno sympatyzował z polskokatolikami, a nawet ze Świadkami Jehowy. To tłumaczy, dlaczego ci ostatni w czasach okupacji wywożeni przecież przez Niemców do obozów koncentracyjnych, w Łękach mogli rozwijać swoją działalność religijną i nikt z nich nie został aresztowany. Represje spotkały ich dopiero w czasach komunistycznych.

Ale chwaląc łęczan za postawę podczas wojny i pomoc partyzantom Kyc zapomina, że nie byłoby to możliwe bez odpowiedniego podłoża i cech naszej społeczności, które wcześniej doprowadziły do rozwoju ruchu ludowego i kościoła polskokatolickiego.

O czym jeszcze Henryk Kyc nie napisał?

Henryk Kyc w swojej książce nie wspomniał ani słowem o Kole Miłośników Historii Łęk Dukielskich, mimo że sam je współtworzył. W książce powołuje się nawet na stronę internetową Koła, która pod tym adresem już nie istnieje, bo sam ją zablokował. Podczas uroczystej sesji Rady Miasta z okazji jubileuszu 650-lecia udokumentowanego istnienia Łęk nie przeszkadzało mu też wręczać książki uczestnikom sesji Rady Miasta w torebkach wydanych przez Koło z napisem: Koło Miłośników Historii Łęk Dukielskich ani kartek okolicznościowych z tym samym napisem, wydanych przez Koło. A przecież także przygotowania do obchodów 650-lecia Łęk zostały zainaugurowane przez Koło. To Koło wymyśliło upamiętnienie 650-lecia Łęk jubileuszowym obeliskiem. Koło też zaprosiło do współpracy prof. Stanisława Białogłowicza i zaproponowało zorganizowanie w Łękach jego wystawy.

Książkę o Łękach wymyślił sam Henryk Kyc, ale został mocno zmotywowany przez Koło, które wspierało autora w tej pracy. Tak Maciej Zborowski, jak i Maria i Ryszard Solińscy, Ewa z Czajkowskich Więcek, czy wiele innych osób z inspiracji Koła, w tym również ja – przekazaliśmy Henrykowi Kycowi ważne dokumenty, fotografie odnalezione w ostatnich miesiącach. Wszystko po to, aby powstała solidna, dobrze opracowana monografia miejscowości. Niestety, Henryk Kyc zmarnował wyśmienitą okazję do otwarcia nowego rozdziału w historii Łęk bez uprzedzeń. Bo tak jego książka, jak i zawłaszczenie przez kilka osób, które wspierał, oficjalnych obchodów, podzieliły społeczność Łęk.

Tymczasem wielokulturowość i różnorodność wyznaniowa Łęk to jej bogactwo i niezwykłe dziedzictwo, które czyni przez to nasze Łęki wsią niepowtarzalną w regionie. „Tu nikt takiego bogactwa nie ma, no może jeszcze tylko Rymanów. Niestety, tej niepowtarzalności władze nie potrafią wykorzystać” – napisał mi cytowany już wcześniej historyk, znawca regionu. Dodał, że Henryk Kyc nie zastanowił się, co o Łękach pomyślą osoby z zewnątrz, czytając jego wizję wsi. „Czy to prawdziwa wizja? Czy dobrze świadczy o Łękach? Czy raczej utrwala w regionie opowieści o tym, jak to łęcki proboszcz walczy z polskokatolikami? Przecież czytelnicy spoza Łęk nie będą znać niuansów, a z założenia wierzy się autorowi. Szkoda, że tak się stało” – napisał mi ów historyk. Zwrócił też uwagę, że Kyc nie przedstawił szerzej historii Świadków Jehowy. „A przecież w tych czasach ten ruch nie był tak powszechny, a już na wsi w ogóle” – zauważył historyk.

Tak więc nie przedstawiając rzetelnej historii Łęk Kyc wyrządził Łękom niedźwiedzią przysługę. Historyków czeka teraz trudne zadanie: prostowanie tej historii, obiektywne pokazywanie, jaka była naprawdę. Do odpowiedzi dojdzie się tylko poprzez zbieranie faktów, poprzez przedstawianie dokumentów. Wierzę, że Łęki doczekają się opowieści prawdziwej. Oby była to opowieść na miarę takiej książki, jak „Montaillou. Wioska heretyków 1294-1324”. Oczywiście nie ze względu na tytuł, ale za względu na sposób napisania tej książki, której autorem jest Emmanuel Le Roy Ladurie, współtwórca dyscypliny zwanej mikrohistorią.

I na koniec nie tylko moje spostrzeżenie: w kilku rozdziałach, jak właśnie o ludowcach czy o powstaniu kościoła narodowego, podane fakty są tak sprzeczne z komentarzami, że ta niespójność jest uderzająca i nie może być przypadkowa. Wnikliwy czytelnik zauważy, że fakty łęckie opisuje jeden autor, natomiast ogólno historyczne nachalne i propagandowe komentarze nakreśla inna, jakaś niewidzialna ręka. Dwa style i dwa pióra we fragmentach tej książki po prostu rzucają się w oczy. I stąd tyle niespójności, sprzeczności, wypowiedzi wzajemnie się wykluczających. Dlatego mogę postawić tezę: to jakiś niezidentyfikowany cenzor zepsuł Kycowi dzieło. Tylko czy autor „Moich Łęk Dukielskich” zdaje sobie sprawę, że ów cenzor-mocodawca wyjedzie kiedyś z Łęk, a on w nich pozostanie z wyrzutami sumienia i przejdzie do historii, jako ten, który tak propagandowo potraktował sprawy historyczne, o których miał początkowo całkiem inne zdanie.

Mimo to uważam, że książkę powinien przeczytać każdy łęczanin. Nawet w rozdziałach o sytuacji w Łękach w latach 20. ubiegłego wieku, w których Kyc jest nieobiektywny i nadal prowadzi walkę polityczną, warto przeczytać choćby owe listy, które łęczanie tak masowo słali do popularnego wówczas „Przyjaciela Ludu”, a które autor książki tak obficie i skrupulatnie cytuje. Warto ocenić, czy robili to jedynie z „warcholstwa”, jak przedstawia to Kyc, czy jednak była to uzasadniona niezgoda na otaczający ich świat.

Jolanta van Grieken-Barylanka

Poniżej sprostowania, jak i przykłady nieobiektywizmu i złośliwości autora oraz nadsyłane opinie i uwagi Czytelników.

  • w książce jest fałszywa informacja na temat Zespołu Folkowego „Tołhaje Łęckie”, gdyż według członków zespołu, nie sami odeszli z zespołu folklorystycznego „Łęczanie” a zostali przez pana Kyca wyrzuceni;
  • nieprawdą jest, że tzw. świątkowa droga (nazywana także świątkową ulicą) „to jedyna droga we wsi, która łączy jedynie potok łęcki z drogą główną” – str. 37. Droga ta bowiem ma przedłużenie przez rzekę, następnie na południe aż do Zapłoci.
  • zdjęcie Żyda Srula przechowywanego w czasie wojny u Chomentowskich nie pochodzi ze zbiorów Roberta Szczepanika (str. 109). Kopia zdjęcia została udostępniona autorowi książki (który następnie przekazał je panu Robertowi) przez rodzinę Ludwiki Chomentowskiej, która narażając swoje życie i swojej rodziny, ukryła błąkającego się po Łękach Srula. Ocalony Srul już po wojnie wysłał swoje zdjęcie pani Ludwice i obecnie znajduje się ono w zbiorach rodzinnych wnuczki Ludwiki Chomentowskiej. Obydwaj panowie zostali o tym poinformowani, o czym świadczy korespondencja ze stycznia 2014 roku, zachowana w archiwum.
  • przypis 214 na str, 124: z materiałów Ryszarda Zborowskiego z Witkowa, a nie jak błędnie podano: Ryszarda Białogłowicza
  • na str. 177 jest błędnie podpisane zdjęcie zespołu muzycznego. Drugi z lewej to rzeczywiście Władysław Zborowski (zwany Dziunkiem, syn Tomasza, ojciec Marii Węgrzyn), który jednak nie był organistą w kościele polskokatolickim. Był nim natomiast jego kuzyn, również Władysław Zborowski, ale syn Stanisława, którego na tym zdjęciu nie ma.
  • pisząc o przejściu na stronę reformacji proboszcza kobylańskiego Jakuba w XVI wieku autor nazywa to „smutnym faktem” (str. 239). To przykład historycznej nieobiektywności Kyca, który ocenia fakty z punktu widzenia swojego światopoglądu.
  • str. 280 – w przypisach krótka informacja o ks. Kędrze z Wietrzna – przykład, w jaki sposób autor wybiera informacje o osobach, które chce przedstawić wyłącznie w negatywnym świetle.
  • Mieszkanka Pałacówki zwróciła uwagę, że na str. 131 jest błędna informacja i podpis pod zdjęciem, ponieważ na Pałacówce  nie było nigdy żadnego Jana Kołacza – inwalidy wojennego. Był natomiast Jan Reczkowski, który powrócił z I wojny światowej z uciętą stopą po kostkę. Tę informację potwierdziła dodatkowo rodzina Jana Reczkowskiego. Dziękujemy.

CDN

Otrzymaliśmy kolejne uwagi Czytelników na temat książki H. Kyca „Moje Łęki Dukielskie na przestrzeni dziejów”. Ponieważ jest to dosyć obszerna lista bardzo istotnych błędów, potknięć czy niedomówień autorskich, postanowiliśmy opublikować je w osobnym wpisie: http://lekidukielskiedukla.pl/?p=1854 Wiele z tych uwag potwierdza opinie autorki powyższej recenzji. (red.)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *