Profesor Wiktor Zin jednym ze swoich słynnych piórek napisał odręcznie 3-stronicowy wniosek o przyznanie swojemu studentowi stypendium twórczego. – Była to dla mnie najwyższa forma wyróżnienia – mówi Piotr Chilik. Pochodzący z Rogów architekt, który mieszka i pracuje w Londynie, nam przybliża dziedzictwo kulturowe wsi polskiej, mówi o jego wartości, radzi, jak je zagospodarować, a przede wszystkim – jak należy je chronić. Także w naszych Łękach.
Jest Pan autorem wielu opracowań, w tym bardzo interesującej książki, wydanej przez Fundację Wspomagania Wsi w 2008 roku, a wznowionej w 2011 roku zatytułowanej „Aby na wsi było ładniej”. Zapytam przewrotnie: czy Pana zdaniem nasze podkarpackie miejscowości są brzydkie?
Nie da się odpowiedzieć wprost na to pytanie. Nic nie jest zupełnie czarne lub białe, rzeczywistość znajduje się zawsze gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami. Na podkarpackiej wsi równocześnie obok siebie współistnieją poprawne i niepoprawne formą obiekty architektoniczne. Wiele też jest czynników, które wpływają na to, jak je postrzegamy. Podkarpackie wsie i miasteczka są ulokowane w bardzo malowniczym krajobrazie. Jest to darmowy „bonus” od natury. Do tego dochodzi jednak kształtowany ręką człowieka krajobraz kulturowy. O ile zabytkowe budowle dopełniają swoim urokiem krajobraz naturalny i wzbogacają go, o tyle budownictwo mieszkaniowe i usługowe pochodzące z drugiej połowy XX wieku w swej pseudo modernistycznej formie w zdecydowanej większości szpeci otoczenie i jest niestety przysłowiowym zgrzytem w krajobrazie. Od wieków za ozdobę domu wiejskiego uważano jego wyniosły dach, po II wojnie światowej budując nowe domostwa, skupiono się na manifestowaniu wytrzymałości materiałów, stosując pudełkowate betonowe i żelbetonowe formy. Na szczęście w ostatniej dekadzie bardziej lub mniej świadomie wraca się do przerwanej tradycji i na Podkarpaciu powstaje coraz więcej poprawnych formą budynków wiejskich. Reasumując, uważam, że trendy projektowe zmierzają w dobrym kierunku i podkarpackie miejscowości zdecydowanie są coraz ładniejsze.
Napisał Pan tę książkę na przykładzie swoich rodzinnych Rogów. To może przy tej okazji opowie Pan coś o sobie? Także o tym, jak zaczęła się Pana przygoda z architekturą?
Moja przygoda z architekturą zaczęła się w szkole podstawowej od bazgrania na okładkach zeszytów przedmiotowych. O ile na samych kartkach zeszytu nie wolno było tego robić, o tyle okładki zeszytu uznałem już za swoją przestrzeń, którą skrzętnie zarysowywałem różnego rodzaju budowlami. Od zawsze wiedziałem, że zawodowo chcę zajmować się czymś kreatywnym, projektowaniem bazującym na umiejętności rysowania. To przychodziło mi naturalnie i z łatwością. Moja droga na studia w Krakowie nie była jednak już taka łatwa. Po ukończeniu Technikum Mechanicznego w Krośnie nie dostałem się za pierwszym razem na studia na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej. Przez rok pracowałem więc w zakładzie metalowym mojego Taty wytłaczając świeczniki na prasie hydraulicznej, by zarobić na prywatne lekcje rysunku. Raz w tygodniu wstawałem o czwartej rano i dojeżdżałem na kilkugodzinne zajęcia rysunku odręcznego do Krakowa. Tę determinację i zacięcie do rysunku zauważył później u mnie śp. Profesor Wiktor Zin, z którym miałem zajęcia z architektury drewnianej. Profesor, znany z popularnych audycji telewizyjnych, bardzo pomógł mi już po ukończeniu samych studiów. Jednym ze swoich słynnych piórek napisał odręcznie 3-stronicowy wniosek do ówczesnego Ministra Kultury o przyznanie mi stypendium twórczego. Była to dla mnie najwyższa forma wyróżnienia. Wyższa niż samo stypendium, które otrzymałem dwukrotnie.
Teraz mieszka Pan i pracuje w Londynie. To emigracja z wyboru?
To emigracja z ciekawości, emigracja również nie łatwa. Pierwszy raz propozycje wyjazdu do pracy za granicę dostałem właśnie od Profesora Zina dwa lata po ukończeniu studiów, ale nie podjąłem tego tematu. Każda idea musi w człowieku dojrzeć, ja nie byłem gotowy, zasłoniłem się realizacją programu stypendialnego. Dzisiaj uważam, że tylko przysłowiowa krowa stoi uparcie w poprzek drogi i nie zmienia zdania. Upłynęło trochę czasu, po czym próbę swoich sił za granicą uznałem za coś oczywistego. Moja droga do Londynu, gdzie obecnie mieszkam i pracuję, prowadziła jednak przez Dublin. Decyzje o wyjeździe na Zachód podjąłem jesienią 2006 roku, w okresie tzw. „boomu gospodarczego”. Wiedziałem, że w Irlandii jest zapotrzebowanie na architektów, więc poszedłem do biura podróży i kupiłem bilet lotniczy do Dublina. Zwolniłem się z pracy w Krakowie, a potem nie było już odwrotu. Połowę kwoty na wyjazd dostałem od mojego Taty, na połowę zaciągnąłem pożyczkę w banku. Nie wiedziałem gdzie w Irlandii się zatrzymam i co będę robił, miałem jednak umówione trzy rozmowy kwalifikacyjne. Po przylocie do Dublina zameldowałem się w hostelu przy browarze Guinnesa, a pracę dostałem na drugi dzień w firmie Chris Ryan Architects. Otwartość Irlandczyków budziła we mnie zdumienie. Kiedy wszedłem z ulicy do pierwszego lepszego sklepu, by zapytać, o drogę do salonu operatora sieci komórkowej, pracująca tam Irlandka o imieniu Brianna ze stoickim spokojem zamknęła sklep i wyszła ze mną na miasto by wybrać najlepszą ofertę. Irlandzka sielanka nie trwała jednak długo, po dwóch latach Zielona Wyspa pogrążyła się w recesji, a firma w której pracowałem została zlikwidowana. 60 procent biur architektonicznych w Irlandii zawiesiło działalność projektową. Szukając pracy zataczałem coraz szersze kręgi. Zacząłem aplikować do Anglii. Tu z pomocą przyszedł mi kolejny Irlandczyk, który miał firmę zlokalizowaną w angielskim Bedford – na północ od Londynu. Zaprosił mnie na rozmowę kwalifikacyjną, zaoferował pracę i tak dostałem się do Wielkiej Brytanii.
Obecnie mieszkam w Londynie i pracuję u australijskiego developera, gdzie zajmuję się projektowaniem wnętrz oraz przygotowywaniem dokumentacji projektowej niezbędnej do uzyskania pozwolenia na budowę.
Czy z Pana perspektywy – emigranta – problemy nie tylko architektoniczne wsi w ogóle, a swojej rodzinnej miejscowości w szczególności, widać inaczej? Wyraźniej?
Uważam, że mieszkając na co dzień poza Rogami i Podkarpaciem wszelkie zmiany tam zachodzące bardziej rzucają mi się w oczy. Jest to spowodowane kontrastem w stosunku do stanu, jaki zastałem poprzednio. Pierwsze wrażenie, jakie zawsze odnoszę wjeżdżając do Rogów może zabrzmieć nieco humorystycznie, ale naprawdę widzę, jak bardzo urosły drzewa. Wracając jednak do kwestii architektonicznych wyraźnie dostrzegam agresję, z jaką jak przysłowiowe grzyby po deszczu przy drogach wyrastają wolnostojące reklamy. Należy docenić przedsiębiorczość i pracowitość mieszkańców Podkarpacia, ich wysiłek w walce z problemami dnia codziennego, w takiej jednak ilości, formie i miejscu reklamy te to raczej intruz, niż ozdoba miejscowości. Zjawisko to porównam do emisji spotów reklamowych w telewizji, dewastujących najciekawsze momenty fabuły filmów. W przypadku reklam przydrożnych sytuacja jest podobna, przeniosła się jednak na wymiar fizyczny. Należałoby się zastanowić nad stosownością ich lokalizacji, ilością i nadać im jakiś wspólny mianownik, nawiązujący do form regionalnych. Mógłby to być szczegół przypominający dach kryty gontem, strzechą, dachówką, lub detal kutego metalu. Nie kojarzmy tych technologii budownictwa i elementów naszego dziedzictwa kulturowego z brakiem postępu, prymitywizmem, czy zacofaniem. To błędny skrót myślowy. Rozwiązania te były naszymi sprawdzonymi kamieniami milowymi w drodze do nowoczesności. Wracając do reklam przydrożnych, każda z nich to obiekt tzw. małej architektury i tutaj naprawdę można wymyślić coś, co będzie krajobraz wzbogacać, a nie dewastować. Dla przykładu nad poprawnością stylu wszystkich szyldów w Krakowie (mam na myśli obszar zlokalizowany w obrębie Plant) czuwa główny plastyk miasta. Bierzmy przykład z górnej półki… Największym jednak obecnie problemem przestrzennym w Rogach jest potężna wyrwa w zabudowie w centrum wsi, w miejscu które było niegdyś najintensywniej zabudowane. Miejscowość od połowy XVIII wieku wymieniana była jako „miasteczko Rogi”, jeszcze w drugiej połowie XX wieku podróżujący z Krosna, wysiadający na skrzyżowaniu kupowali u kierowcy bilet mówiąc: „Rogi miasto”. Przez wieki droga relacji Iwonicz – Wrocanka od skrzyżowania z drogą na Lubatowę była gęsto zabudowana drewnianymi obiektami aż pod sam kościół parafialny. Niektóre z tych budynków, tzw. Ratusz i Organistówka, miały nawet podcienia wsparte na słupach. Były karczmy, młyn, dwór na wyspie, stawy i młynówka, zwaną Krzykopą, targowica. Nad tym wszystkim górowały dwa kościoły. Z czasem mieszkańcy na tyłach drewnianych domów i z dala od drogi wybudowali nowe – murowane, zaś stare rozebrali. Trudno się dziwić, technika poszła do przodu, trzeba iść z postępem. Niestety w ten sposób powstały olbrzymie puste przestrzenie przy drodze, sprzeczne z tradycją. Często są porośnięte jedynie trawą lub zmienione na parkingi. Nie przypomina to tętniącej życiem osady. Centrum Rogów straciło charakter małego galicyjskiego miasta. Należałoby te przestrzenie potraktować właśnie odwrotnie, tzn. zabudować je zgodnie ze schematem piramidy, tj. im bliżej środka (w tym przypadku środka wsi) tym zabudowa powinna być wyższa i gęstsza niż w pozostałych jej częściach. Mam tu na myśli w miarę zwartą zabudowę mieszkaniowo – usługową, ze sklepami na parterze i mieszkaniami na piętrze, zlokalizowaną jak najbliżej drogi w odległości dopuszczalnej przez prawo budowlane. W ten sposób udałoby się zachować ciągłość z tradycją, jaką nasi przodkowie w Rogach wypracowali przez wieki. Problem ten jest również powszechny w innych podkarpackich miejscowościach. Zdarzają, się jednak również przyjemne niespodzianki. Będąc w Rogach po dwuletniej nieobecności zaszedłem na obszar podworski, który zawsze był miejscem wyjątkowym i szczególnym ze względu na stare stylowe zabudowania i pozostałości parku dworskiego. Okazało się, że mieszkańcy na tym terenie wyremontowali i przebudowali swoje domy nawiązując kolorem, kształtem i detalami wykończenia do pobliskich zabytkowych obiektów. Budynki mieszkalne w spójny sposób zintegrowały się z otoczeniem o historycznym charakterze i nadal go podtrzymują. Wtopiły się harmonijnie w istniejącą stylową zabudowę i w ten sposób zapewniły ciągłość tradycji, przypominając swoją formą o istniejącym na tym terenie dworze. Jest to dowód na to, że mieszkańcy wsi nie przechodzą obojętnie obok zagadnień, które od 15 lat krzewi Stowarzyszenie Miłośników Wsi Rogi.
Nasze Koło Miłośników Historii Łęk Dukielskich też stara się krzewić dobre wzory nawiązujące do tradycji. Ale o tym, aby na wsi rzeczywiście było ładniej, wciąż niewiele osób mówi i nie wiem nawet, czy nie jest to pojęcie abstrakcyjne nawet dla tych, którzy powinni o tym decydować. Może każdy sołtys, wójt, burmistrz, etc. powinien mieć obok siebie wśród doradców architektów, malarzy, etnografów, muzyków, którzy pomogą mu patrzeć na wiele problemów w bardzo profesjonalny sposób. Ale rzeczywistość skrzypi i nie sądzę, aby się coś niebawem zmieniło. Jak przekonać ludzi do tego, aby dbali nie tylko o własne podwórko? Ma Pan jakieś słowo wytrych? Jakieś mocne zdanie, które spowodowałoby, że ludzie nagle zaczną inaczej myśleć o swojej wsi?
Uważam, że sytuację najlepiej kwituje znane sformułowanie: „Pokaż mi jak mieszkasz a powiem Ci kim jesteś”. Nie chodzi tutaj o próżną manifestację bogactwa i statusu materialnego w postaci wystawnego domu czy ogrodu, ale o pomysłowość i fakt, by wokół nas było interesująco. By dane miejsce lub wnętrze przyciągało i zatrzymywało uwagę tych, którzy się tam znajdują. Przy odrobinie chęci i pomysłowości naprawdę można zrobić coś z niczego i nie potrzeba do tego fortuny. Jak już wcześniej wspomniałem inicjatywy, o jakich rozmawiamy, w Krakowie opiniuje i podejmuje główny plastyk miasta. Jego działania mają na celu podniesienie jakości rozwiązań plastycznych. Dba o to, by wszelkie tak istniejące, jak i nowe rozwiązania przestrzenne były estetyczne i spójne z charakterem i wizerunkiem miasta. Uważam, że mimo ograniczeń budżetowych, warto byłoby wygospodarować w każdej gminie fundusze na podobne stanowisko. Poprawiając wizerunek miejscowości taka inicjatywa zwróciłaby się z nawiązką. Jest to tylko kwestia czasu.
Studiując Pana książkę wiele się dowiedziałam o historii Rogów, ale przy okazji zdobyłam cenne informacje także o moich rodzinnych Łękach. O tym, jak ważne w odczytywaniu historii miejscowości są nie tylko zabytkowe budowle, ale i drogi, place, nawsia, pastwiska, wygony. Pan dosyć dogłębnie zbadał swoje Rogi pod tym kątem.
Zgadzam się ze sformułowaniem, że każde miejsce opowiada swoją historię i jest jak otwarta książka. Można z niej wiele czytać i całkiem sporo się nauczyć. Warunkiem jest tylko by nie przechodzić obok niczego obojętnie. Taką przysłowiową książką są właśnie dla mnie Rogi. To właśnie analizując wygląd rogowskich budowli tak naprawdę nauczyłem się rysować.
Zatem co to jest dziedzictwo kulturowe wsi, jakie wartości ze sobą niesie, jak je zagospodarować, a przede wszystkim jak należy je chronić?
Nie ma lepszego sposobu na rozwiązanie problemów dotyczących dziedzictwa przeszłości, jak tylko odpowiedzieć sobie na cztery pytania: 1.Co to jest? (Z czym mamy do czynienia); 2. Jakie to jest? (Ładne i wartościowe czy szpecące i brzydkie); 3. Co z tym zrobić? (Jakie podjąć działania); 4. Jak zrobić? (W jaki sposób przywrócić, wydobyć lub utrzymać wartość danego miejsca, obiektu). Ktoś nazwał trafnie tą metodę „ścieżką czterech kroków”. Z jednej strony jest to temat rzeka, wymagający wnikliwej analizy, z drugiej jednak strony sprowadza się do prostego schematu. Od wieków warunkiem dobrego projektu jak i właściwie prowadzonych inicjatyw była możliwość przedstawienia idei lub koncepcji w postaci dosłownie paru kresek lub kroków. Jeżeli da się sprowadzić nasze działania w sposób uproszczony i przedstawić je właśnie w postaci schematu czterech kroków, znaczy to, że powyższa metoda ma rację bytu.
Jubileusz 650-lecia Łęk także niesie ze sobą pytanie o dziedzictwo kulturowe naszej miejscowości. Czy Pana zdaniem plac Kółka Rolniczego jest dziedzictwem kulturowym?
Plac Kółka Rolniczego w Łękach jest na pewno dziedzictwem, które należy chronić. Nie każdy jednak zdaje sobie z tego sprawę. Większość osób kieruje się negatywnymi emocjami kojarząc nietrafnie Kółka Rolnicze z okresem PRL-u. To taki skrót myślowy, że skoro budynek-siedziba Kółka Rolniczego powstał za czasów PRL-u, a większość tego typu budynków została wybudowana właśnie w tym okresie, to wrzućmy wszystko do jednej beczki. O ile można powiedzieć, że kościół jest głową organizmu wiejskiego w sensie przestrzennym, o tyle taki plac wiejski jest jego sercem i powinien pozostać dobrem wspólnym wszystkich mieszkańców. Plac wiejski z założenia najczęściej skupia wokół siebie obiekty usługowe. Tutaj ludzie zmierzają, by zaspokoić swoje potrzeby materialne, plac taki może integrować ludzi, pełnić funkcje społeczne, a przy okazji „cieszyć oko” swym widokiem, jeżeli ma ładną oprawę architektoniczną.
Co można zrobić z tym placem – na bazie poniższych zdjęć archiwalnych?
Powyższe zdjęcia stanowią bardzo dobrą bazę danych na temat dawnej architektury Łęk. Wielka szkoda, że nie ma już dawnego domu ludowego. Swoim kształtem przypominał drewnianą architekturę Jaślisk i okolicznych miejscowości. Odnosząc się do możliwości ukształtowania Placu Kółka od razu mam skojarzenia przestrzenne z rynkiem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie jedna strona placu od strony kościoła nie ma zwartej pierzei zabudowy i zamyka ją wizualnie zarys wzgórz. Kazimierz Dolny z porównaniu do Łęk Dukielskich ma bardzo bogate dziedzictwo kulturowe, jak powiedziałem wcześniej – warto brać przykład z górnej półki. Na Placu Kółka w Łękach po prawej i lewej stronie od wjazdu widziałbym dwie zwarte pierzeje zabudowy, wzdłuż osi cieku wodnego tj. na linii spadku terenu. Te zabudowania kształtem i stylem mogłyby nawiązywać właśnie do architektury dawnego drewnianego domu ludowego. Kluczowa w kompozycji placu byłaby jednak cały czas pierzeja na wprost wjazdu. W jej przypadku właśnie pozostawiłbym otwarcie widokowe na wzgórza, z jakimiś ażurowymi akcentami np. altana, zadaszona studnia, kapliczka itp. Obiekty te, ze względu na małą skalę i ażur, nie zasłaniałyby malowniczego widoku wzniesień, skupiałyby jednak na sobie uwagę patrzącego, który powyżej w tle obserwowałby pnące się zarysy wzgórz. W ten sposób krajobraz naturalny łączyłby się w jedno z architekturą placu i dopełniałby kompozycji całego założenia. Wspomniane ażurowe obiekty architektoniczne porównując do widoku z Kazimierza nad Wisłą, byłyby ciekawymi akcentami oraz odpowiednikiem kościoła w kompozycji odnosząc się do kazimierskiego widoku prezentowanego poniżej.
Jak już wspomniałem wzrok osób stojących na placu skupiałby się głównie na wspomnianych ażurowych obiektach, by dalej powędrować w kierunku okolicznych wzniesień. Od strony wjazdu również proponuję ażurową formę zabudowy, aby to wnętrze było widoczne z drogi i „zapraszało” poruszających się tą trasą do wejścia do wewnątrz placu. Idealnym rozwiązaniem byłoby, wciągnięcie do kompozycji Placu Kółka wody z przepływającego obok cieku wodnego. Można to zrobić na wiele sposobów, podnosząc wartość tego miejsca. Łęki i Kazimierz Dolny to dwie różne i odległe względem siebie miejscowości, obydwie położone jednak w dorzeczu Wisły i na pagórkowatych terenach. Zawsze należy czerpać inspiracje z miejsc o podobnym krajobrazie, przyciągających ludzi, ponieważ ten magnes istnieje nie bez przyczyny. W takich rozwiązaniach tkwi olbrzymi potencjał, który może przyczynić się do rozwoju miejscowości i dobra jej mieszkańców.
Dowiedziałam się też z Pana opracowania, że przy projektowaniu np. nowych dróg na wsi należy pamiętać, by nie wytyczać ich szablonowo, od linijki, lecz dostosować do warunków topograficznych, tj. ukształtowania terenu. Wiejskie drogi – jak Pan napisał – należy formować w układzie lekkiego łuku; powinny mieć także ciekawe zamknięcia perspektywiczne. Może Pan wyjaśnić, co to znaczy zamknięcie perspektywiczne?
Proste drogi, przy których nic się nie dzieje i nic nie zaskakuje, bo nie wyłania się zza zakrętu, są nudne i monotonne, zaś przemieszczanie się nimi bywa nużące. Wytyczając nowe drogi np. osiedlowe należy ich oś skierować w stronę dominującego w okolicy wzgórza czy wieży. Wtedy taka ulica czy droga podoba się nam, zaś widząc na horyzoncie cel, mimo że przemieszczamy się np. do domu, sklepu czy znajomych nabiera dodatkowego sensu, ponieważ w kontekście naszej wędrówki znajduje się coś więcej. Taki dominujący swoimi rozmiarami obiekt widoczny na końcu drogi nazywamy właśnie zamknięciem perspektywicznym.
Nie wiem, czy na wsiach jest potrzeba wytyczania nowych dróg. W naszych Łękach wiele dróg zarosło, trudno nimi przejść, nie mówiąc o tym, aby się dało przejechać. Choć można by odtworzyć te wiejskie ścieżki, dróżki, przejścia między opłotkami. Tylko to pomysł z pogranicza absurdu, każdy teraz się grodzi wysokim murem, wieś się zmienia, Panie Piotrze, nikt nie chce mieszkać pomiędzy opłotkami. Jeszcze tylko w Zakopanem z wielką przyjemnością można przechodzić zimą takimi krętymi ścieżeczkami wzdłuż płotów.
Każda droga to rodzaj serwisu komunikacyjnego służącego komuś i czemuś. Opłotki były najczęściej drogą pieszą prowadzącą na skróty pomiędzy domostwami. Nie ma sensu wytyczać dróg, czy ścieżek, które prowadzą do nikąd i nikomu nie służą, bo to sztuczny twór, który umrze śmiercią naturalną. Wiele dróg, które prowadziły dawniej do pól uprawnych, leżących obecnie tzw. odłogiem również zarasta chwastami i dziką roślinnością. Nie będące już w użyciu i zapomniane, upomina się o nie i odzyskuje z powrotem natura.
Ale czasem udaje się jednak pogodzić w piękny sposób tradycję ze współczesnością. Przekonałam się o tym nie jeden raz na Zachodzie Europy. W miasteczku Bergen op Zoom na południu Holandii w zabytkowej naleśnikarni zobaczyłam wejście do piwnicy, jakich w starych łęckich domach było pełno. Drewniane drzwi w podłodze otwierane do góry, tam wykonano z mocnego lekko matowego szkła, po którym można chodzić. Podświetlono je od wewnątrz i na schodach poustawiano, ku uciesze dzieci, krasnoludki. Z kolei moja znajoma rzeźbiarka z Francji kupiła na targu stare niecki po 50 centów. I swoje rzeźby ustawiła na ich tle. Rewelacja. Dzisiaj już pewnie nikt nie pamięta co to są niecki…
Mimo że od zawsze byłem fanem zabytków jestem zwolennikiem łączenia form tradycyjnych z nowoczesnością zarówno we wnętrzach jak i na zewnątrz. To wszystko zależy jednak od kontekstu i znaczenia danego miejsca, nie wszędzie polecałbym wprowadzanie szkła, stali i betonu. Nie wyobrażam sobie takiego rozwiązania np. na Wawelu, ale… Umiejętnie i z wyczuciem zastosowany współczesny materiał buduje kontrast, pomiędzy nowo dodanym elementem a istniejącym zabytkowym otoczeniem. A to właśnie kontrast podkreśla, wydobywa i uwydatnia charakter danych form, w tym budynków zabytkowych. Takim materiałem jest np. szkło, którego odmiana tzw. szkło refleksyjne dodatkowo odbija na zasadzie lustra sąsiadujące formy m.in. otaczającą architekturę. Odbijanie obrazu otoczenia, włączając w to zabytkową architekturę i zieleń, powoduje zwielokrotnienie wrażeń i doznań wzrokowych. To właśnie uważam za atut szklanych fasad. Jak jednak wcześniej wspomniałem, nie wszędzie takie rozwiązania zdają egzamin, należy je rozpatrywać indywidualnie. Reasumując niekiedy budynek zabytkowy może się lepiej prezentować w otoczeniu i kontekście współczesnego, jeżeli ten jest umiejętnie zaprojektowany, niż w otoczeniu innych starych, lecz nie atrakcyjnych obiektów.
Pana książka „Aby na wsi było ładniej” powstała z myślą o działaczach samorządowych, ale także mieszkańcach wsi. Jaką Pan ma wiedzę, czy rzeczywiście trafiła pod strzechy? Ja natrafiłam na nią przypadkowo, ale tylko dlatego, że zainteresowałam się tematem.
Punkt widzenia nie jest czymś stałym i zmienia się w czasie. Pisząc dzisiaj tę publikację odwróciłbym nieco proporcje książki. Mniej uwagi poświęciłbym na naukową analizę, więcej zaś rozdziałów dedykowałbym rozwiązaniom projektowym, co było głównym celem tego poradnika. Postarałbym się też pisać językiem bardziej przystępnym, mniej naukowym, który czasem może utrudniać i przysłaniać przesłanie, treść i wnioski wypływające z takiej pracy.
Im więcej człowiek zdobywa doświadczenia i zaawansowanej wiedzy, tym bardziej dochodzi do wniosku, że właściwe rozwiązanie tkwi w prostocie. Proszę nie mylić z prymitywizmem. Nie mnie jednak należy oceniać tę książkę.
Niezwykle kontrowersyjną sprawą jest wygląd współczesnych kościołów w polskich wsiach. Czy te kontrowersje są według Pana uzasadnione?
Spora grupa współczesnych kościołów wybudowanych w drugiej połowie XX wieku to jedno z największych nieporozumień projektowych naszych czasów. Trudno jednak wymagać od ówczesnych architektów wirtuozerii w dziedzinie, która z założenia była traktowana po macoszemu, bowiem wykładanie i nauczanie architektury sakralnej na studiach akademickich w czasach komunistycznych było zakazane. Mimo wszystko trudno mi zrozumieć projektantów dających upust swojej wyobraźni, architektów, a raczej inżynierów, spod ręki których wyszły kościoły przypominające formą naleśniki, żelazka i berety. Każdy kto podejmuje się tak odpowiedzialnego zadania powinien mieć minimum średnie wyczucie formy. Nie trzeba studiować na uniwersytecie danego fakultetu, by dojść do wprawy czy nawet mistrzostwa w danym fachu. Można to osiągnąć praktykując tak zwane zawody artystyczne na własną rękę, lecz bacznie obserwując rezultaty swojej pracy. Odległe od siebie cywilizacje wielu kontynentów, jak i różniące się od siebie światopoglądowo i ideologicznie wspólnoty religijne w szczytowych okresach rozwoju doszły do tych samych wniosków. Prawda jest jedna i obroni się sama. Kanony piękna ustalone w czasach starożytności nie zmieniły się i obowiązują do dzisiaj. Temat wyglądu niektórych współczesnych kościołów zostawiam więc bez dalszego komentarza.
Kiedy czytam historyczne rozprawy o lokowaniu wsi, jej planowaniu, to zastanawiam się, czy w dzisiejszych czasach takie planowane wsi jest możliwe? Chyba jednak nie. Ale gdyby znalazł się taki śmiałek, który ma 100 ha i kaprys zbudowania na części ziemi wsi, to pewnie nawet nie byłoby odpowiednich zapisów prawnych. Bo dzisiaj, jeśli powstają, to powstają osiedla. Tyle że często bez placu dla dzieci, sklepu, karczmy. Słowem – bez średniowiecznego nawsia.
Zakładanie nowych wsi czy kolonizacja obszarów miała jedynie sens w sytuacji, kiedy istniały tereny nie zagospodarowane przez człowieka i nie mające przynależności administracyjnej do żadnej osady, co obecnie nie ma miejsca. Dzisiaj rację bytu ma jedynie projektowanie i budowanie nowych osiedli, czyli rozbudowa istniejących miejscowości. Alternatywą byłaby wieloetapowa i podzielona na wiele okresów przebudowa istniejących wsi, poprzedzona wnikliwymi studiami i analizą. Musiałaby to być jednak inicjatywa samych władz samorządowych, mająca zgodność z planem zagospodarowania przestrzennego i poparta strategią rozwoju gminy.
Wysłuchała Jolanta van Grieken-Barylanka