Książka prof. Mateusza Wyżgi „Chłopstwo. Historia bez krawata” (Wydawnictwo Znak Horyzont) została nominowana do Mądrej Książki Roku *.
Mistrz myślowego skrótu
Lekkość języka i rzetelność naukowa to najkrótsza recenzja, która tej książce po prostu się należy! A kiedy dodam, że prof. Mateusz Wyżga to niesamowity obserwator, mistrz metafory, myślowego skrótu i znakomitej puenty, nie pozostaje już nic innego, jak po prostu przeczytać Jego wyjątkową książkę „Chłopstwo. Historia bez krawata” nominowaną do Mądrej Książki Roku.
Zaprzyjaźniony historyk żartuje, że książkę prof. Mateusza Wyżgi czytałam, jak Biblię. To wyjątkowo trafna ocena. Bo żadnej historycznej książki nie przeżyłam tak świadomie, jak “Chłopstwo. Historia bez krawata”. Książka mną wstrząsnęła, dotknęła mojego jestestwa, mojej duszy i jej relacji ze światem przeszłym i teraźniejszym. To jedna z najmądrzejszych i najważniejszych dla mnie książek. Także dlatego, że Autor “rozsadza stare metody opisywania historii”. Do tego inspirował mnie niemal na każdej stronie tak, iż musiałam się wiele razy oderwać od lektury i zapisywać swoje przemyślenia w opisie historii wsi rodzinnie mi bliskich. Dlatego tę recenzję musiałam napisać.
Miłośnikom historii, którzy nie śledzą na bieżąco historycznych dysput wyjaśniam, dlaczego z takim entuzjazmem przyjęłam książkę prof. Mateusza Wyżgi “Chłopstwo. Historia bez krawata” i gorąco ją Państwu polecam. To konsekwencja wcześniejszych moich lektur z popularnego nurtu głoszonego przez tak zwanych ludomanów, często historyków, którzy niedawno uraczyli nas książkami pisanymi pod tezę. Mowa między innymi o takich pozycjach, jak: Adam Leszczyński “Historia Ludowa Polski”; Kacper Pobłocki “Chamstwo”, Kamil Janicki “Pańszczyzna. Historia polskiego niewolnictwa”.
Gdyby nie popularność tego nurtu i absurdalnych tez głoszonych przez historyków użalających się na los chłopów, być może nie miałyby sensu moje pytania o prawdziwą historię polskiej wsi i jej relacji z dworem.
Uważam, że książki te narobiły więcej szkody niż pożytku, dlatego pytania o wyważoną i obiektywną prawdę historyczną wciąż mają sens. Czytałam te książki i czułam się, jakbym była z kosmosu, w zupełnie odrealnionym świecie moich przodków. Bo żyję już dosyć długo, aby wiedzieć, że nic nie jest takie, na jakie wygląda. Tymczasem, np. według Janickiego – jesteśmy potomkami niewolników i mamy traumę pańszczyźnianą.
Ja nie mam żadnej traumy. Natomiast z moich badań historii naszych wsi zobaczyłam, jak trudne było prowadzenie gospodarstwa rolnego, tak jak dzisiaj trudne jest prowadzenie wielkiej firmy. A taką firmę rolną prowadził kiedyś właściciel majątku, najczęściej przez zarządców, w ramach ówczesnego porządku prawnego. Tak, w tym porządku była i pańszczyzna. Ale patrzenie na to przez pryzmat wyłącznie uciskanego chłopa, a z drugiej próżniaka szlachcica (co skutkuje głupkowatymi wpisami na Facebooku typu “Szlachta nie pracuje”) jest wielkim nieporozumieniem i jest krzywdzące tak dla jednej, jak i dla drugiej strony.
Kilka lat temu wykupiłam z AGAD prawie 1000 stron skanów dokumentów ważnych dla wsi z Klucza Kobylańskiego: Z Archiwum Potockich z Radzynia: Akta Kąckich, dotyczące dóbr nabytych od spadkobierców Andrzeja Męcińskiego herbu Poraj z Kurozwęk, kasztelana wieluńskiego: Kobylany, Łęki, Mszana, m. Dukla i inne. 1609-1736 oraz Akta Marii Szczuczyny długi na Łękach.
Kiedy studiuję te dokumenty mam wrażenie, jakbym słuchała moich znajomych, którzy prowadzą swoje firmy i borykają się z codziennymi kłopotami. A to z długami, a to z pracownikami, o planie pracy nie mówiąc. Trudna rola. Nie ma się co dziwić, że większość z nas chce dostać etat, odpracować swoje i mieć święty spokój, zamiast zakładać własną firmę. Ale mało kto z nas zdaje sobie sprawę, że kiedyś ten etat – tak, to niewiarygodne, co teraz napiszę – zapewniała pańszczyzna.
Inny dokument potwierdza, że dziedzic z Kobylan odświętną sukmanę chłopu kupił, a za podróż po sól do Wieliczki płacił. Z innego dokumentu z 1694 roku wyczytałam, że dziedziczka z Kobylan zadłużyła się finansując wyprawę wojenną męża na Moskali. Te długi ciągnęły się za jej potomkami aż do XX wieku. Trudno takiej roli zazdrościć. Jeden z moich znajomych, na swoim profilu w swojej prezentacji na FB napisał bardzo dosadnie: No ale tak może napisać potomek (po kądzieli) Kobylańskich Grzymalitów, świadomy roli swoich przodków.
Prof. Wyżga podaje przykłady, kiedy chłopi, a zdarzali się nawet szlachcice, nie chcieli wyjść z poddaństwa, bo o wszystko musieliby się starać sami. Woleli, by pan obsadził ich na jakimś pustym łanie, dał drzewo na dom, albo nawet gotowy dom po poprzednim właścicielu (który np. zginął na wojnie), bo mógł z takiego łanu się utrzymać, nawet gdy w zamian musiał odrabiać pańszczyznę (często przez parobków).
Na stronach “Chłopstwa” Autor pięknie przeciwstawia obecny trud rolnika, który musi wyprodukować warzywa i jeszcze je sprzedać. Chłopa pańszczyźnianego niewiele to interesowało, tym zajmował się zarządca. Ale bez tego chłopa “… dziedziczka chodziłaby w brudnych trzewikach, a ekonom zarósłby jak cap”.
Wynaturzenia i konflikty zdarzały się wszędzie. I wtedy i teraz. To o takich przypadkach (z procesów sądowych) jest w archiwach najwięcej dokumentów. Ale nikt mi nie wmówi, że wykorzystując tylko te dokumenty odtwarza się rzeczywistość. Dlatego na prawdziwą opowieść o polskiej wsi czekałam. I doczekałam się.
Od zagrody do katedry czyli opowieść ludowa po Wyżgowemu
Prof. Mateusz Wyżga potrafił mnie przede wszystkim przekonać, że tamten świat był mniej odległy od naszego. Jako świetny obserwator, mistrz metafory i znakomitej puenty stosuje często w swojej książce porównania tak banalne, że aż zaskakujące, typu “koguty dalej pieją z rana, tak jak piały za Mieszka I”. Czytając to od razu historia z tamtych czasów staje się swojska i ciekawa.
Pisząc o dawnych strachach i lękach, rzucaniu uroków zauważa, że są związane z epoką i w swoim stylu puentuje dosadnie i nowocześnie: „Jakie czasy takie strachy na Lachy. Dziś boimy się bardziej kredytu hipotecznego, rozładowanej baterii w smartfonie czy aucie, bezrobocia, włamania na konto w mediach społecznościowych i obśmiania. Trzęsie nami pulsujące wyczekiwanie, ile lajków dostanie opublikowane zdjęcie z ostatniego grzybobrania” (str. 347 w rozdziale Gdy nie ma prądu we wsi).
Podpowiada, jak ubarwić opowieściami turystykę wiejską, znowu puentując niebanalnie, że “Żywi zarabiają na umarłych, umarli przyciągają żywych” – (str. 344 o turystyce).
Mogłabym takie perełki literacko-historyczne cytować tu w nieskończoność. Ważne jest jednak to, że Mateusz Wyżga, historyk, autor wielu książek, profesor Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, odpowiedział mi w swojej książce na ważne pytania i to wyczerpująco: czy wstydzimy się chłopskiego pochodzenia, czy w Polsce panowało niewolnictwo, czy możemy mówić o ludomanii?
Nie, nie podam tutaj odpowiedzi na te pytania, te proszę sobie samemu znaleźć w książce prof. Wyżgi.
Odpowiem natomiast na pytanie, dlaczego mu wierzę? Może dlatego, że jako wieloletni sołtys rodzinnej wsi Dziekanowice, chłopskie dziecko, zdejmuje krawat i profesorską powagę, wsiada na traktor, chwyta za widły, sortuje warzywa, wiezie na targ by je sprzedać. A potem bierze swój laptop by wśród pól i łąk pisać historię swojej rodzinnej wsi i chłopską historię Polski puentując ją znakomicie niemal na każdej stronie. “Jako demograf historyczny przetworzyłem dane przeszło sto tysięcy ludzi, mam nieustępujące wrażenie, że w jakimś sensie przywróciłem ich światu” – napisał w książce “Chłopstwo. Historia bez krawata”.
I jak tu nie wierzyć Autorowi, skoro jego solidny warsztat naukowy i rzetelność czułam na każdej stronie. W tym kontekście jego zaskakujące puenty przybliżające tamten świat z naszym, są jak powiew świeżego powietrza: “Mobilność oznaczała chodzenie. Szewcy mieli zdaje się nie mniej roboty niż dzisiejsi wulkanizatorzy”.
I najważniejsze i najbardziej cenne przesłanie, które odczytałam z tej lektury na własne potrzeby: Historia dopada nas wszędzie. Ale czy zdajemy sobie z tego sprawę? Prof. Mateusz Wyżga niejednokrotnie uświadomił mi w książce, że historia „składa się też ze mnie”, że „nasze pola nie są anonimowe, lasy też nie”. A przede wszystkim pokazał, że “poznanie dziejów mojej rodziny jest pierwszym krokiem do poznania dziejów Polski”.
Dzięki Autorowi i ja uświadomiłam sobie w pełni podmiotowość mojej rodziny, mojej wsi, gminy, powiatu. Jeśli w 1345 roku król Kazimierz Wielki wytyczył drogę od Żmigrodu przez przez moje rodzinne miejscowości Kobylany, Łęki, Wietrzno na wschód, to od razu mnie ciekawi, po co król na ten wschód wędrował, jak i w którym miejscu przekroczył graniczną rzekę Jasiołkę w Wietrznie, skąd pochodziła moja ojcowska babcia. Historia mała przeplata się z dużą. I król, zwany Wielki, jest jakby bardziej swojski.
Nawet moja zawalona stodoła ma już zapisaną historię, bo Autor tak mnie zainspirował opisem północnej strony Krakowa, czyli swojej rodzinnej wsi Dziekanowice, gdzie kiedyś przebiegała granica zaborów austriackiego i rosyjskiego. W swojej książce tak o tym napisał: „Jeszcze długo po odzyskaniu niepodległości trwały animozje między kopiniakami (mieszkańcami wsi po stronie rosyjskiej – nazwa pochodzi od kopiejek) a cenciakami (mieszkańcami wsi po stronie austriackiej – od centów). Myślę o tym, gdy chodzę z psem po obrzeżach wsi rodzinnej, będącej na samej granicy zaborów. Na polach szumią łany zbóż i odznaczają się niebieskawe główki kapusty. Teraz tylko jamnik na smyczy sika raz na jednego, raz na drugiego zaborcę”.
Cudne! Tak pięknie może opowiadać tylko „czuły historyk, robotny, pracowity, który rozsadza stare metody opisywania historii”, jednym słowem – „swój chłop”, którego historia ‚dopadła” na granicy zaborów, a mnie przy walącej się stodole.
Autor nie zapomina też o miastach, udowadniając, że większość mieszkańców dzisiejszych metropolii to potomkowie z krwi i kości chłopów wywodzących się najczęściej z okolicznych wsi, które dzisiaj stały się częścią miasta. Czy zdają sobie sprawę z tego ci, którzy dzisiaj uciekają z zatłoczonych miast, kupując na wsi stare chaty, by je wyremontować, zachowując ich rustykalny styl?
Po przeczytaniu tej książki zastanawiam się, w którym miejscu dzisiaj jestem. Ja i moje pokolenie, czy pokolenia kolejne. Skoro kultury chłopska, szlachecka i mieszczańska przez wieki się przenikały, to może najwyższy czas, abyśmy dążyli do wspólnotowości. W mojej głowie ona już nastąpiła. Ale jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości, to gorąco polecam książkę prof. Mateusza Wyżgi “Chłopstwo. Historia bez krawata”.
Książka pomogła mi zdefiniować siebie, jako postchłopskiego, postszlacheckiego i postmieszczańskiego obywatela. Odczarowała światy, które przez długie lata do siebie zniechęcały. I już nie dam się zaszufladkować. Serdecznie za to Autorowi dziękuję.
Już z lektury książki Radka Raka „Baśń o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”, która mnie oczyściła z marksistowskiego postrzegania historii, ukułam sobie na własny użytek hasło: „Nie dzielimy się na panów i chamów, ale w każdym z nas jest trochę pana, trochę chama”. Książka „Chłopstwo” tylko to mi potwierdza. Bo dawna polska wieś była tak różnorodna, jak jest i dzisiaj.
Jolanta van Grieken-Barylanka
* https://www.madreksiazki.uj.edu.pl/?fbclid=IwAR2JNcrUzESuPMvV9b6yK4Zieekfqxa3u5j4PIAlbW1TNHcyJcm9mZo7WHQ
PS. Wysłuchałam i serdecznie gratuluję Autorowi książki „Chłopstwo. Historia bez krawata”, którą i ja zrecenzowałam powyżej.
Dla mnie (zwykłej czytelniczki) to kolejna próba zdefiniowania po-szlacheckiego i po-chłopskiego Polaka/obywatela. Udana. Potwierdzająca moje wcześniejsze spostrzeżenia, które zapisałam w mojej opinii o Pana książce „Chłopstwo. Historia bez krawata”. Ta opinia da się zamknąć w sentencji: „Nie dzielimy się na Panów i na Chamów, ale w każdym z nas jest trochę Pana trochę Chama”. Choć muszę uczciwie przyznać, że taka refleksja przyszła mi na myśl już po lekturze książki Radka Raka „Baśń o wężowym sercu”, to jednak Pana książka mnie w tym upewniła.
Na pewno Ziemkiewicz ma rację w tym, że uroda Pana opowieści wynika w największym stopniu z opowiadania historii przez pryzmat swoich osobistych doświadczeń. Tym mnie Pan urzekł najbardziej. Ale przywołanie przez Ziemkiewicza Melchiora Wańkowicza i jego książki „Kundlizm” jest strzałem w dziesiątkę. I uwaga, że mamy w sobie rodzaj „lokalnej” pogardy Pana do Chama i Chama z nienawiścią do Pana, przy czym jedni i drudzy są jednym i drugim na raz” – genialna!
Jesteśmy zatem mieszańcami po-szlachecko po-chłopskimi. „Ten koktajl wziął się ze zmieszania cech gorszych obu ras. Z pracowitych wziął nie pracowitość tylko cwaniactwo, zawiść, pazerność, które przywiązane są do życia trudnego, życia chłopskiego, walki o byt. A ze szlachetnie urodzonych też nie wziął szlachetności tylko zadęcie, utracjuszostwo i przekonanie o własnej wyższości” – mówi Ziemkiewicz, puentując, że „istotą szlacheckości jest przywilej: każdy z nas domaga się przywilejów”.
I trudno tu nie wpuścić polityki, skoro ta decyduje o przywilejach. Nic zatem dziwnego, że „tropienie fałszywych szlachciców stało się cechą polskiego życia mentalnego”. I jak ktoś napisał w komentarzu: „przywileje – słowo klucz, wspólny mianownik dla chama i pana”.
Osobiście nie jestem aż tak pesymistyczna i uważam, że nie jest tak źle. O tym że wystarczy się po prostu nie skundlić przekonują mnie biografie historyczne i postawy wielu moich przyjaciół i znajomych. Aż chciałoby się powiedzieć – tak trzymać.
Pewnie nie Chamy czy Pany… Ale ludzie którym ZSSR wypłukał mózgi.
Bo nie dobrem nadrzędnym był komunizm dla chłopstwa. Jednak dzięki socjalizmowi mogli zdobyć ziemię i prawo do godnego życia. Przewrót systemowy spowodował że chamy zupełnie bez swojej woli stali się panami. Może małymi panami , ale panami. Jeżeli istnieje diabeł, a pewnie tak jest, to diabłem jest ten co ludziom proponuje dobrobyt socjalistyczny. Ludzie kochają diabła.
Tekst = Leśniak Krzysztof.z ŁD ..