Łęczanie: Stanisław Białogłowicz

Łęczanie i ich potomkowie na świecie. Dokąd zaszli, dlaczego zaszli tak daleko i co teraz robią? Nam opowiedzieli o swoich wyborach i pasjach.

Stanisław Białogłowicz

Mistrz. Artysta malarz. Profesor zwyczajny na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Zorganizował ponad 60 wystaw indywidualnych w galeriach i muzeach polskich i zagranicznych. Uczestniczył w ponad 200 wystawach zbiorowych, środowiskowych, ogólnopolskich i międzynarodowych w kraju i za granicą. Laureat wielu nagród i wyróżnień artystycznych, naukowych i rektorskich. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz stypendium twórczego w Niemczech. W Łękach Dukielskich, gdzie się urodził, niewiele osób widziało jego prace. Artysta zapewnia, że niebawem pokaże je w rodzinnej miejscowości.

 DSCF4991

Stanisławie, powiedziałeś kiedyś, że w dzieciństwie fascynowały Cię dyskusje, jakie prowadziła mama z ciotkami. To były dyskusje o Bogu?

Tak, bo każda z sióstr była innego wyznania i chodziła do innego kościoła. Mowa o Antoninie, mojej mamie, Agnieszce, która chodziła do Kościoła Polskokatolickiego i Kaśce, która jako Świadek Jehowy, czytała Pismo Święte i „robiła za” profesora teologii. Dyskusje moich ciotek nie tylko mnie fascynowały, ale do dzisiaj stanowią pewnego rodzaju inspirację. Należy jednak brać pod uwagę, że nie były to dyskusje na poziomie uniwersyteckim. W latach pięćdziesiątych byłem uczniem szkoły podstawowej i z dużą ciekawością przysłuchiwałem się owym rozmowom o Bogu, które, jak do dzisiaj pamiętam, miały charakter fantastycznych spektakli teatralnych. To były piękne obrazy i dlatego nic, mimo upływu lat, nie straciły na ostrości widzenia.

Dla mnie to jest właściwie najkrótsza, ale i najcelniejsza charakterystyka naszej miejscowości, jaką kiedykolwiek słyszałam. Zatem to jest także klucz do odczytania Twoich obrazów, świata, który na nich przedstawiasz?

Zawsze miałem opory mówienia o sobie, swoim życiu osobistym i życiu mojej rodziny, dlatego zapewne pragnąłem, by to malarstwo było moim językiem. Sądziłem, że tym, co może interesować innych, jest moje malarstwo i dlatego dążyłem do zgłębienia jego tajemnic poprzez wybór edukacyjnej drogi. Początkiem stało się Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu, by po jego ukończeniu „wylądować” w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, która była moim marzeniem już w szkole podstawowej. Na spełnienie swoich marzeń być może miała wpływ moja mama, zwana „Jantoszką”, jako że miała na imię Antonina. Mama pochodziła z licznej rodziny i jak wielu rodzinom w ówczesnym czasie, również i jej rodzicom było bardzo ciężko i z tego powodu oddano Ją jako bardzo młodą dziewczynę na tzw. służbę, o której opowiadała mi wielokrotnie. Wzmiankowana służba musiała być dla niej wielkim przeżyciem nie tylko duchowym, ale i artystycznym. Odbywała ją bowiem w domu artysty, który realizował kościelne polichromie. Prawdopodobnie była to rodzina Bogdańskich z Jaślisk.

od Michasi grupa aaa

Grupa wyznawców Kościoła Polskokatolickiego w Łękach Dukielskich. Antonina Białogłowicz, mama artysty, która po wyjściu za mąż przeszła do Kościoła Rzymskokatolickiego, siedzi w pierwszym rzędzie, pierwsza z lewej. Zdjęcie wykonano w Łękach w 1936 roku.

Mimo że poruszasz w swojej twórczości wątki sakralne, właściwie uprawiasz malarstwo sakralne, to Twoje prace pozbawione są tej banalnej żarliwej ideologii religijnej. Ten dystans do świętości eklezjalnej to efekt siostrzanych sporów słyszanych w dzieciństwie?

Nie dam się wciągnąć w dyskusję religijną bowiem wszelkie podziały religijne, również w Łękach Dukielskich nie wynikają z istoty wiary członków ich kościołów, ale z wykorzystywania religii do celów ideologicznych.

DSC08480

Nie miałam zamiaru wciągać Cię w spory religijne, chciałam jedynie powiedzieć, że Twoja sztuka, choć porusza tematy religijne, jest sztuką uniwersalną. Myślałam, że to komplement.

Mój „dystans do świętości eklezjalnej” jest poszukiwaniem drogi do świętości poprzez sztukę, którą uprawiam. Praca twórcza to moje zgłębianie tajemnicy ludzkiego wnętrza, wnętrza świętości, grzechu czy modlitwy. Spory między siostrami miały raczej kontekst ideologiczny niż teologiczny.

DSC00836

Nie będę polemizowała z Tobą o podłożu tych sporów, ale jeżeli tak dopytuję o Twoje ciotki, to chcę pokazać – poprzez rodzinny – także społeczny wymiar tych podziałów. Przecież musieliśmy się nauczyć z tym żyć, z tymi podzielonymi rodzinami, jak i z podzielonymi „naszymi” Łękami. Tylko że ja doszłam do optymistycznego wniosku, iż różnorodność wzbogaca. Może bez ciotki Kaśki, opozycji do niej, świat Twoich obrazów byłby zupełnie inny?

Nie ukrywam, że ciotkę Kaśkę bardzo lubiłem, ale to daleko idąca nadinterpretacja, by to rozmowy z nią wyznaczyły kierunek mojej drogi artystycznej. Bardzo lubiłem wszelkie rozmowy z Ciotką, jednak mój kontakt z nią, jak pamiętam, wynikał z mojej dziecięcej przekory, zaś dydaktyka Ciotki Kaśki wynikała, jak sądzę teraz, z jej naiwności. Pamiętam, że kiedy namalowałem scenę przedstawiającą Jezusa z brodą, w pięknych szatach, wśród apostołów na łodzi, ciotka Kaśka stanowczo zaprotestowała, stwierdzając, że znowu maluję bałwany, po czym odszukała wersety z Pisma Świętego, by uzasadnić mój „błąd ikonograficzny”. Z pewnością nazywanie Świadków Jehowy „kocią wiarą” było i jest nieuzasadnione, ale w tamtym czasie i w latach mojego dzieciństwa, potocznie zwana „kocia wiara” bardzo plastycznie działała na moją wyobraźnię. Pytałem Ciotkę Kaśkę przewrotnie, co ma wspólnego kot z Panem Bogiem, Bogiem, którego wizerunek podziwiałem na suficie w Kościele w Kobylanach, a upokorzony jej krytyką dziecięcych wyobrażeń religijnych z przekorą prosiłem o ponowne odczytanie tekstów z Pisma Świętego, aby upewnić się w kwestii jej wywodów, ukrywając głęboko w swoim dziecięcym sercu owe „bałwochwalcze bałwany”, jak nazywała postacie przedstawiane w moich ówczesnych malunkach. Często do dyskusji o „sztuce” włączał się mój ojciec, zwykle milczący i małomówny, mówiąc: to namaluj konia albo gołębia, musisz pokazać, że umiesz. Często również wyjmował z kieszeni portfel i wręczając określoną kwotę mówił: kup sobie farby. Po latach ze wzruszeniem przypominam te piękne chwile w moim rodzinnym domu i jestem coraz mniej skłonny do wypowiedzi uogólniających,   mam coraz mniej zaufania do teorii i sposobów myślenia a priori i dlatego wolę opisy obrazowe.

DSC04766

Twoje obrazy są pełne ludzi, bliskich, dalszych, także tych, którzy Cię otaczali w dzieciństwie. Czy malując swoje obrazy myślałeś kiedykolwiek, jak zostaną odebrane w Łękach?

To bardzo ciekawe pytanie, które zawsze interesowało artystów, również współczesnych, tym bardziej, że dotyczy również mnie, jako profesora uczelni wyższej. Artysta będąc w mniejszości nie ma innego wyboru. Jeżeli nie spełnia warunku „dobrego malowania” usuwa się w przepaść zapomnienia. Z drugiej strony społeczność Łęk nie ma wobec malarza żadnych zobowiązań. Będąc większością z mocy definicji, ma inne możliwości realizacji własnej aktywności aniżeli oglądanie obrazów, choćby najlepiej malowanych. Brak wizualnego kontaktu ze sztuką sprawia, że ludzie pozbawieni takiego kontaktu usuwają się na taki poziom „odbioru”, na którym stają się łatwym łupem dyletanta demagoga lub tyrana. Taka refleksja przychodzi mi zawsze do głowy, gdy spotykam się z próbą formułowania myśli przez osoby nie posiadające pokory lub narzędzi poznawczych do zmierzania się z analizą poznawczą obszaru malarstwa.

W Twoich obrazach dominuje kolor. Przy pomocy koloru wyrażasz własne przeżycia, emocje, refleksje, przemyślenia. To właściwie widać w każdej Twojej pracy. Ale ważna jest też figura, postać. Czy byłbyś tak uprzejmy, dla nas, laików, prostymi słowami scharakteryzować swoją twórczość, umieścić ją w odpowiedniej „szufladce”, nurtach, szkole artystycznej?

Odpowiedź na to pytanie rozpocznę znowu od mojej mamy, którą starsi mieszkańcy Łęk dobrze pamiętają. Mama była osobą, która potrafiła walczyć o swoje, często dawała świadectwo wobec czegoś nieznanego i niepojętego. Miałem zwyczaj, niezależnie od tego czy byłem młodym chłopcem, uczniem szkoły średniej, studentem, a w końcu samodzielnie spełniającym się artystą, pokazywać moje obrazy mamie, pytając: Mamusiu, jak Ci się podoba?. Otrzymywałem odpowiedź: Dziecko kochane, ja się nie znam, ale kolory piękne. Wówczas ta subtelna ocena matki namalowanych przeze mnie obrazów wraz z ich warstwą kolorystyczną wystarczyła, by zrozumieć istotę obrazu. Teraz myślę, że chociaż mama nie przeczytała „Historii koloru” autorstwa profesor Marii Rzepińskiej, której byłem studentem, to jednak miała wrodzoną wrażliwość kolorystyczną. Kolor jest istotą każdego obrazu malarskiego, jest jego treścią i najgłębszym sensem. Jednak nie tylko, jest czymś więcej, jest najpiękniejszym blaskiem naszego świata, niezwykłym odbiciem wszechświata i jego najgłębszą tajemnicą. Wybitny polski fizyk, matematyk, filozof i teolog, ks. prof. Michał Heller wykłady o Wszechświecie ilustruje obrazami malarskimi, podkreślając niezwykłe podobieństwo do Wszechświata oglądanego w potężnych teleskopach astronomicznych do malarstwa. Kolejnym, jakże ważnym elementem moich obrazów jest figura, postać człowieka, która z jednej strony stanowi o związku z tradycją obrazów, w których twarz jest oknem naszego serca. Niemiecki pisarz Werner Hofman w tekście Fascynacja obrazem zauważa, że Van Gogh i Mondrian uosabiają rozdarcie, jakie w historii sztuki datuje się od Kalwina: pierwszy trzyma żarliwie się tego, co mogą widzieć oczy, drugi szuka poza granicami widzialności (cytuję z pamięci). Z drugiej strony przyjęcie takiej formy przedstawiania w obrazach, jest w moim wypadku istotną decyzją, w której próbuję przybliżyć sobie samemu najbardziej dotykalny Wszechświat, jakim jest sam człowiek. Gdybym chciał jeszcze prościej myśl tę wyrazić, to musiałbym stwierdzić, że malarz ma do dyspozycji tylko trzy podstawowe kolory – czerwony, żółty i niebieski, ale korzystając z tej „trójcy kolorystycznej” może odkryć własny świat kolorów i form. Tak więc jeden obraz może znaczyć więcej niż tysiąc słów, a szufladki są najgorszym rozwiązaniem. Po latach ze wzruszeniem myślę o nauczycielu matematyki w Szkole Podstawowej w Łękach Dukielskich, Stanisławie Kołaczu, u którego gdybym w tamtym czasie na „zadanie z matematyki” nie rysował koni, to prawdopodobnie miałbym szansę rozwinąć moją wyobraźnię w naukach ścisłych. Ja jednak musiałem powtarzać II klasę szkoły podstawowej z powodu matematyki, by kilkadziesiąt lat później z rąk Prezydenta RP odebrać nominację Profesora Sztuk Pięknych.

DSC_0354 (1)

Właściwie o to powinnam Cię zapytać na początku rozmowy. Kiedy byłeś pewny, że będziesz artystą malarzem?

Tego, że będę artystą pewny nigdy nie byłem, ale zawsze odkąd tylko pamiętam, pragnąłem być malarzem, a malowanie dawało mi siłę i natchnienie we wszystkich okresach mojego życia. Pierwszą wystawę indywidualną zrobiłem jako dziecko w oknach mojego rodzinnego domu i wyglądałem czy idący do pracy z grabiami i kosami na plecach sąsiedzi, ujrzą moją wystawę. Pamiętam nawet kolory tamtych prac eksponowanych w oknie mojego domu. Wspomniane konie rysowałem zawsze z pamięci, bo tato i brat chcieli sprawdzać moje umiejętności. Na lekcjach z historii, której nauczycielem był Pan Czaja, kopiowałem bitwę pod Grunwaldem. W Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu studiowałem z natury nie tylko konie, ale również wiele innych zwierząt domowych i nie tylko. Pamiętam, że poprosiłem Pana Jasińskiego, jednego z naszych sąsiadów, o wyprowadzenie konia ze stajni do zrealizowania końskiego studium. Po zakończeniu sesji rysunkowej zdecydowałem odprowadzić konia do stajni właściciela, dosiadając go nie osiodłanego. Dosiadałem konia pierwszy raz w życiu i aby szybciej na niego wskoczyć, podprowadziłem konia pod studnię na podwórku, całe szczęście przykrytą pokrywą. Lekkim kopnięciem w koński bok, dałem mu sygnał do ruszenia. W tej samej chwili znalazłem się z powrotem na daszku studni, a potem na miękkiej trawie. To żywe doświadczenie spowodowało, że od tego czasu nigdy nie zdecydowałem się dosiadać koni, natomiast nie spowodowało to bycia nadal „koniarzem”, bo tak nazywa się artystów malujących konie. Zdarzyło się, że w czasie studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, malowałem konie na Bramę Floriańską, tzn. na zarobek, jednak zawsze podpisane pseudonimem. W tamtym bowiem czasie malowanie koni było „strasznym obciachem”. Niewykluczone, że jakiegoś konia jeszcze namaluję. Uzyskałem w moim życiu tytuły, o jakich będąc dzieckiem nigdy nie marzyłem, mogę więc pozwolić sobie na malowanie również koni.

Po kim taki talent? Czy były jakieś tradycje artystyczne w rodzinie?

Ojciec mojej mamy, a więc mój dziadek grał na skrzypcach. Był samoukiem, wszyscy, którzy go jeszcze pamiętają, mówią, że grał pięknie. Jego brat był „rzyźbiorzem”, jak mówiono w Łękach, który wyrzeźbił ołtarz w Kościele Polskokatolickim, a który podobno został rozebrany i spalony. Ja jednak nigdy tego ołtarza nie widziałem. Jakieś ślady po nim zostały, udało mi się odzyskać kilka rameczek i piękny kufer, który przetrwał w naszym rodzinnym domu, a obecnie jest jedyną pozostałością i cenną pamiątką w mojej rzeszowskiej pracowni.

Planujesz swoje obrazy, czy jest to raczej spontaniczny proces twórczy?

Malowanie to wieloletni proces. W początkowym okresie lub młodym wieku spontaniczny, ekspresyjny i przepełniony wielością pomysłów, poszukiwań, rozwiązań. a który stopniowo przechodzi w okres wyciszony, spokojny, to czas który nazwałbym medytacyjnym, czas, w którym wcześniejsze doświadczenia nabierają nowego artystycznie znaczenia.

Żyjesz przykładnie, bez skandali, masz syna, córkę, wnuki i ciągle tę samą, piękną żonę, Krystynę, swoją największą Muzę. Czy to przystoi artyście?

Miałem w życiu dużo szczęścia. Spotkałem wspaniałych ludzi, wybitnych pedagogów, prawdziwych patriotów, którzy mieli odwagę przekazywać wartości w tamtym czasie niepopularne, a nawet zakazane. Wśród nich byli to nauczyciele Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu, z których muszę wymienić dr Irenę Kraustwort, uczyła mnie historii i języka niemieckiego. Ukończyła Uniwersytet Jana Kazimierza w Lwowie. Jej kuzynka Barbara Puzyn, działaczka Armii Krajowej, została zamordowana podczas II Wojny Światowej. To od Niej w latach sześćdziesiątych XX wieku dowiedziałem się o Katyniu. Kolejna nauczycielka to obecnie sługa Boży Anna Jenke, polonistka, która przekazywała nam wartości dotykające naszej wiary, które w ówczesnym czasie były bardzo niepopularne. Była to niezwykła osoba i z pewnością miała wpływ na kształtowanie mojej osobowości artystycznej. Obecnie trwa Jej proces beatyfikacyjny. Dodam jeszcze Mariana Stelmasika, w latach 1993-1999 profesora UMCS w Lublinie oraz Stanisława Kucię z Wrocanki, wybitnego malarza i mojego pedagoga w Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu, którego prace malarskie doczekały się wystawy w Biurze Wystaw Artystycznych w Krośnie, w 2014 roku. W Podczas studiów miałem szczęście być studentem wielu wspaniałych profesorów, wśród których był m.in. prof. Wacław Taranczewski, uznawany za jednego z najwybitniejszych kolorystów polskich i twórców, posiadających w swoim dorobku wiele realizacji sakralnych w Polsce. W życiu osobistym miałem również szczęście na swojej drodze życiowej spotkać ukochaną osobę, nie tylko piękną, ale wspaniałą kochającą partnerkę życia, odznaczającą się wybitnymi zdolnościami naukowymi, z tytułem doktora i pracownikiem Zakładu Psychologii UR w Rzeszowie, z którą, jak mówisz, bez skandali jestem czterdzieści pięć lat. Sądzę, że dlatego po tylu wspólnie i wspaniale spędzonych latach, mogłem zatytułować wydany album własnej twórczości „Po jasnej stronie życia”.

DSC_0599 (2)

Właśnie na nasze ostatnie spotkanie przyjechałeś wspólnie z Małżonką, Krystyną, i z jeszcze „ciepłym” katalogiem „Białogłowicz. Po jasnej stronie życia”. To piękne wydawnictwo, w wersji polskiej i angielskiej, przygotowane z okazji 40-lecia Twojej twórczości. Czy ukoronowaniem Twojego pięknego jubileuszu będzie powrót do korzeni i zorganizowanie wystawy w naszych stronach, z okazji także pięknego jubileuszu 650-lecia Łęk Dukielskich? Bo paradoksalnie, mimo że tyle w Twojej twórczości osobistych odniesień z dzieciństwa, to niewiele osób z Łęk widziało Twoje obrazy.

Rzeczywiście otrzymałem propozycję zorganizowania wystawy, która będzie eksponowana w Kościele Parafialnym w Łękach Dukielskich. Również planowana jest wystawa z propozycji burmistrza Dukli i Pani dyrektor Wydziału Kultury w tamtejszej galerii w dukielskim Domu Kultury.

No to na koniec muszę zapytać: jak rodzinne Łęki widzi artysta poza artystycznie? Bo przecież często odwiedzasz swoje rodzinne strony.

Poza artystycznie, jak sobie to wyobrażasz, przecież to niemożliwe. Studia artystyczne na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie to nie tylko malowanie obrazu, to szeroko pojęte studia interdyscyplinarne. Nie jestem człowiekiem ukształtowanym poza artystycznie, mogę tylko zrozumieć powody zmieniającej się rzeczywistości. Biorąc pod uwagę obecne postrzeganie Łęk, to zdecydowanie wolałbym mieszkać w pięknym skansenie, zamiast w tej jakże pięknie położonej miejscowości, której pięknie ukształtowany teren i uroczy krajobraz niestety został oszpecony lokalizacją współczesnych obiektów, które w niczym nie przypominają polskiej tradycji. Mam w pamięci Łęki, wioskę usadowioną w głębokim łęku, między zboczem północnym i południowym z charakterystycznymi podziałami pól, dzielonych miedzami i pozostawiającej wrażenie obrazu geometrycznego, ubogaconego niezwykłymi zakątkami, dróżkami, ścieżkami, jarami i potokami, które tworząc pejzażową i magiczną całość sprawiał, że chętnie wracałem ciągle tą samą drogą, zwaną „Baryłówką” od nazwiska pana Baryły, ojca Joli Barylanki…

…nie, nie, to od nazwiska mojego prapradziadka Macieja, który do swoich pól musiał po prostu wytyczyć sobie drogę…

Twojego pradziadka i tej historii nie znałem, ale pamiętam dobrze ojca, więc drogę łączącą dwie strony wioski i biegnącej od jej centrum do Wygonu zapamiętałem, jako drogę, przy której stoi Wasz rodzinny dom. Obecnie pozostały jeszcze zakątki z ich własnymi nazwami, które bardzo lubię, a są to Cyganówka i Zapłocie, w których się wychowałem oraz tzw. przysiółki Łazy, Pałacówka i Myszkowskie. Wszystko inne uleciało w przestworzach ludzkich słabości lub pozostało jedynie w pamięci starszych osób i tych, którzy choć niewielką jej cząstkę chcieli zachować w wyobraźni. Piękne polskie chałupy zostały wymienione na „nowe, współczesne klocki”, pojawiły się również domy jak z oglądanych w TV seriali filmowych, w których chłopskie izby zostały zamienione na salony. No cóż, jak w piosence Danuty Rin – teraz prawdziwych chłopów na wsi już nie ma, chociaż nadal jest sołtys i PSL. Pozostało Kółko Rolnicze, którego historyczne wartości zostały zniszczone w okresie postkomunistycznym. W samym centrum wioski, obok placu, przy którym stoi szkoła, pod koniec XX wieku stał piękny architektonicznie drewniany budynek zwany Domem Ludowym. Po przeciwnej stronie tego placu współcześni „wizjonerzy aranżacji przestrzennych”, ulokowali „łęckie centrum tartakowe”. Na przepięknych, północnych wzgórzach zlokalizowano koszmarne wiatraki, przypominające pejzaże, wśród których można kręcić współczesne science fiction. Ponadto w Łękach, prawie w centrum wystawiono nowy i pięknie położony Kościół Parafialny, z którego tarasu i schodów wejściowych rozpościera się piękny widok na rozległy krajobraz południowej ściany zbocza, z widokiem, na Górę Cergową i przysiółek zwany Pałacówką. Kościół swoją formą architektoniczną przypomina raczej budynek teatru z lat sześćdziesiątych XX wieku, natomiast jego wnętrze pozbawione wyobraźni estetycznej, wyraża rozpaczliwe oczekiwanie na cud. Parafrazując słowa wybitnego teologa Paula Evdokimova (cytuję z pamięci) cud ten jest nieprzewidywalny w swej formie, kryje się być może w nieskalanym spojrzeniu świętego, spoglądającego ze ściany świątyni, by w garstce tłumu dostrzec przyjęcie światłości Bożego spojrzenia. Mam nadzieję, że moi bracia w wierze wybaczą moją subiektywną ocenę kościelnego wnętrza, jednak jako artysta mam inaczej „ustawioną” wrażliwość na estetyczny wyraz przestrzeni sakralnych. Uruchamiając własną wyobraźnię, wydaje mi się, że w przyszłości w tzw. centrum Łęk Dukielskich, które mogłoby stanowić wizytówką tej jakże pięknie położonej miejscowości, być może w miejscu budynku Straży Pożarnej i kilku żałośnie zaprojektowanych budek, ktoś wpadnie na szalony pomysł wybudowania nowoczesnego wieżowca, ale mnie na całe szczęście już nie będzie.

Zafrapowałeś mnie, bo choć podobnie teraz widzę problem wiejskiej architektury, przygotowuję nawet wywiad na ten temat z panem Piotrem Chilikiem, architektem mieszkającym w Londynie, a pochodzącym z Rogów, to jednak nie chciałabym tak pesymistycznie kończyć tej rozmowy. Może Mistrz znajdzie słowa otuchy dla ludzi, którym chce się coś w Łękach robić, ale może nie wiedzą, jak to zrobić. W końcu nie każdy jest artystą.

Artystą się nie jest, tylko się nim bywa. Wybitny polski pisarz i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisław Pigoń, urodzony w Komborni pod Krosnem, w swej autobiograficznej książce zatytułowane „Z Komborni w Świat”, opisując własne życie, dał świadectwo swojego pochodzenia. Jako humanista przeprowadził niezwykle trafną, ale smutną analizę społeczności, z której się wywodził. Stwierdził, iż społeczność wiejska w drugim i trzecim pokoleniu zaspakajając głód, daje upust swoim najniższym instynktom i intencjom. Mając codzienny kontakt na uczelni z młodzieżą pochodzącą z wioski, często spotykam się z postawami braku potrzeby pielęgnowaniu tradycji i własnego dziedzictwa kulturowego i rodzinnej tradycji. Aby zmienić ich postawę i dodać „otuchy”, by cokolwiek zmienili we własnym życiu, może i otoczeniu, obecne młode pokolenie musi posiąść umiejętność łączenia tradycji ze współczesną rzeczywistością, jakże medialną i agresywną wizualnie. Młodzież naszej pięknej miejscowości jest zdolna, ma bogate zainteresowania, ale nie może poprzestać na szukaniu łatwych rozwiązań własnego życia. Nie dotyczy to oczywiście wyłącznie budownictwa wiejskiego, ale również pozostałych wartości, przejawiających się w każdym wymiarze życia. Przed laty, praktycznie tuż po studiach artystycznych, otrzymałem od pierwszego proboszcza kościoła w Łękach Dukielskich, Władysława Nowaka, propozycję wykonania aranżacji wnętrza kościoła rzymsko-katolickiego. Z pasją zabrałem się do realizacji wyznaczonego zadania, które było moim pierwszym doświadczeniem w tej dziedzinie. W trakcie realizacji polichromii i w momencie, kiedy malowałem plafon na suficie kościoła wszedł ksiądz Nowak i zapytał: „Mistrzu, czy można by nazwać Michała Anioła plastykiem?”. Morał tego faktycznego stanu rzeczy wydaje się być oczywisty: we współczesnym czasie nie można być plastykiem, trzeba być „Mistrzem”. Jestem pewny, że większość Łęczan to wspaniali patrioci, społecznicy, życzliwi, gościnni, gospodarni i skromni mieszkańcy, których bardzo lubię i podziwiam za aktywność i działalność na rzecz własnej i ich Małej Ojczyzny.

Bardzo dziękuję za tę ciekawą rozmowę. Dodam tylko, że Łęczanie są znani właśnie ze wspólnego działania na rzecz lokalnej społeczności, mimo odmiennych poglądów religijnych czy politycznych. Z wzajemnego szanowania się. I oby się to nie zmieniło.

Odpowiedzi wysłuchała Jolanta van Grieken-Barylanka

Prof. Stanisław Białogłowicz ukończył Wydział Malarstwa w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w pracowni prof. Wacława Taranczewskiego. Jest absolwentem Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu. Obecnie profesor zwyczajny na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, gdzie prowadzi autorską Pracownię Form Otwartych. Uprawia malarstwo sztalugowe, monumentalne i rysunek. W dorobku artystycznym ma realizacje sakralne m.in.: Krzyż i witraż w Kaplicy Męczenników Polskich – Bazylika św. Jakuba i św. Agnieszki w Nysie (1992); Apokalipsę, Kościół Parafialny w Loburg Ostbewern, Niemcy (1995), polichromię w Kaplicy Seminaryjnej SVD ks. Werbistów w Nysie (1998). Prace artysty znajdują się w zbiorach prywatnych, kolekcjach i muzeach w Polsce i za granicą.

Poniżej fotorelacja z promocji Kalendarza Artystycznego na rok 2015 wydanego przez Krośnieńskie Przedsiębiorstwo Budowlane w Krośnie. Tegoroczny kalendarz prezentuje malarstwo prof. Stanisława Białogłowicza. Promocja kalendarza połączona z otwarciem wystawy artysty odbyła się w Muzeum Rzemiosła w Krośnie pod koniec grudnia 2014 roku. Fotografie pochodzą ze zbiorów artysty.

DSC06177DSC06201 DSC06218 DSC06243

 

 

 

3 myśli nt. „Łęczanie: Stanisław Białogłowicz

  1. Stanisław Węgrzyn

    Czytając ten piękny wywiad z Mistrzem Stanisławem podziwiam jego wielki humanizm i przywiązanie do tradycji, wiary i miłości do drugiego człowieka. Bardzo trafne są Twoje Stanisławie uwagi i spostrzeżenia do teraźniejszości Łęk Dukielskich. Ostatnio jestem często w Łękach Dukielskich. Zgadzam się z Tobą, że piękno naszej rodzinnej miejscowości zniszczone zostało „agresją” wiatraków.

    Stanisław Węgrzyn

    Odpowiedz
  2. łęczanin

    Pani Jolu bardzo się cieszymy, że przybliżyła Pani postać pana Stanisława Białogłowicza. Jest miło, że „nasz krajan” jest tak wybitnym artystą malarzem. Wywiad ujawnia ciekawą historię życia twórczego pana Białogłowicza. Dziękuję również panu Białogłowiczowi za spostrzeżenie zlokalizowania ” koszmarnych wiatraków”. Źle się stało, że wiatraki wpisały się w piękny krajobraz naszej małej ojczyzny, wpływając negatywnie na zdrowie mieszkańców Łęk Dukielskich.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *